Edward Stachura – ”Cała Jaskrawość”

Edward Stachura - ''Cała Jaskrawość''Dwójka włóczęgów – narrator Edmund Szerucki i jego kolega Witek – podejmuje pracę przy oczyszczaniu dna stawu w uzdrowisku. Zatrzymali się na ten okres u Potęgowej – samotnie mieszkającej staruszki, której w zamian za dach nad głowa pomagają w drobnych pracach domowych. Przeżyją tam (jak zresztą wszędzie) największą możliwą przygodę – codzienność.

Fabuła pozbawiona jest jako takiej afery – Edmund i Witek poza odmulaniem stawu spacerują po mieście i okolicach, gawędzą z gospodynią i przypadkowo spotykanymi ludźmi, oraz wspominają drobne epizody ze swej przeszłości. Czytelnicy spragnieni wartkiej akcji będą lekturą powieści srodze zawiedzeni. Tych, którzy poszukują w literaturze wyższych wartości i uniesień estetycznych, czeka za to nie lada uczta.

Tym, co pozwala bohaterom Całej jaskrawości należycie doceniać piękno życia i wagę chwili, jest świadomość przemijania i nieuchronności śmierci. Nieustannie czują na swoich karkach zimny oddech tej ostatniej – oddech życiodajny, bo przypominający o tym, że nie zostało im wiele czasu (życie jest tak piękne, że czasu zawsze jest za mało), a żaden z nich nie zna dnia ani godziny. Napięcie, które im towarzyszy, jest przytłaczające, ale mimo wszystko jest to według nich uczciwa cena za życie w niewymownym (bądź ledwie wymownym) natchnieniu, i płacą ją z dumnie podniesioną głową – nawet, jeśli z braku sił przychodzi im iść przez życie na klęczkach czy na czworaka.

Stachura nie gloryfikuje jednak w Całej jaskrawości śmierci, wręcz przeciwnie – uważa ją za cmentarną łasicę, lubieżną kusicielkę. Uznaje po prostu konieczność jej istnienia dla osiągnięcia czegoś, co można by nazwać zbawieniem doczesnym. Człowiek, gdyby nie był gnany świadomością nieuchronnego końca, nie mógłby żyć prawdziwie, nieskończoność życia doprowadziłaby bowiem do jego dewaluacji. W planie Stachurowego zbawienia doczesnego śmierć jest tak samo nieatrakcyjna i konieczna, jak diabeł w Bożym planie zbawienia.

Powieść przesyca pochwała wolności, prostoty praktycznej strony życia, indywidualizmu, samotności i wartości duchowych. Bohaterowie prozy wyrzekają się wszystkiego, co mogłoby krępować ich swobodę (fizyczną i mentalną), rozpraszać ich skupienie. Każdym swoim oddechem, krokiem, uderzeniem serca udzielają nieustającej odpowiedzi na pytanie, czy należy być, czy mieć, zawsze wybierając to pierwsze. Są więc Edmund i Witek buntownikami i do buntu (buntu najłagodniejszego z możliwych) swymi poczynaniami inspirują. Nie jest jednak prawdą, jakoby twórczość Stachury skierowana była tylko do poszukujących swej życiowej ścieżki młodych i gniewnych wrażliwców. Czytałem tę książkę już trzykrotnie, na różnych etapach swojego życia, i zawsze smakuje mi tak samo dobrze.

By móc w pełni delektować się walorami tej jedynej w swoim rodzaju prozy, trzeba wyciszenia. Pełno w niej bardzo długich, wielokrotnie złożonych zdań, powtórzeń, wysmakowanych metafor i aforystyki. Oczywiście, jak zwykle w przypadku Stachury, zdarza mu się popaść w naiwną rzewność, nadmierną egzaltację, banał i grafomanię. Nie są to na szczęście przypadki częste, choć niestety rzutują trochę na ogólny poziom książki. Dodać jednak należy, że nawet te słabsze literacko fragmenty ujmują niezwykłą szczerością i dobrodusznością.

Cała jaskrawość odczarowuje zwyczajność z przyzwyczajenia, które zwykliśmy względem niej żywić, ukazuje piękno spraw pozornie błahych oraz rozciągające się za nimi niebywałe tropy i horyzonty, z których niemal wszystkie prowadzą prosto do istoty rzeczy. Lektura tej powieści pozwala ocknąć się do życia, otwiera oczy i uszy, cuci. Choć jej akcja dzieje się jesienią, żadna z książek, jakie przeczytałem, nie mogłaby wpasować się treścią lepiej w klimat wiosny – pory odrodzenia.

Ocena: 9/10 (wybitna).

***

Okładka: C&T.

3 komentarze do “Edward Stachura – ”Cała Jaskrawość”

  1. Zenon Rogala

    Platan pamięci Edwarda Stachury

    W tym miejscu czas biegnie inaczej, tu wszyscy mają go bardzo dużo. Właściwie wszystko co mają, i czym dysponują bez ograniczenia, to czas.
    Więc i ja udaje, że mam go tyle co oni, oni wszyscy, choć chodzi mi tylko o jednego. Nie udało mi się z nim spotkać na tej planecie. Boguś obiecywał zorganizować takie spotkanie, ale on, albo już wyjechał, albo jeszcze nie wrócił, albo nie wiadomo gdzie aktualnie jest, może za miesiąc, już… już… i ciągle była jednak jakaś nieoczekiwana przeszkoda.
    A ja czułem, coś czułem, że muszę się spieszyć, bo sytuacja robi się coraz groźniejsza, coraz ciemniejsze chmury widziałem nad jego głową, ale nie tylko, bo te ciemne, ponure chmury były przede wszystkim w jego głowie i czułem, że muszę się spieszyć, bo jakiś fatalny, miecz losu, wisi nad jego płową głową. A może on sam, specjalnie coraz mniej dawał mi szans na spotkanie i na zmianę tej jego, dawno podjętej, ostatniej decyzji. Może wiedział, że tylko ja mógłbym odwieść go od tego kroku. Albo też czuł, że ponieważ już wie, jak bardzo mi zależy na tym spotkaniu, może obawiał się, że jednak mam tyle siły, aby odwieść go od tego wiszącego nad nim wyroku. Nalegałem, prosiłem, ale jaka szkoda, że tylko Bogusia, przecież on miał wielu, wielu innych znajomych, którzy może skuteczniej byliby w stanie doprowadzić do mojego z nim spotkania. Teraz nie daje mi to spokoju, że jednak nie zrobiłem wszystkiego, aby gdy się spotkamy, powiedzieć mu kilka prostych słów, tych najprostszych, które rozdmuchałyby te cholernie, ciemne chmury z jego głowy.
    Miejsce, w którym czeka na mnie, wskazała pani za wysokim kontuarem. Od pokazywania dokładnego miejsca jego pobytu, wielu innym odwiedzającym to miejsce, czyli współrzędnych, które określają dokładnie kwartał, alejkę, gdzie jest i gdzie na mnie czeka, to ten zapis adresowy w tej specyficznej książce adresowej, wytarty był jej palcami, jak nazwa najczęściej wskazywanego miasta na rozkładzie jazdy pociągów.
    Tymczasem idę prosto, między krzyżującymi się alejkami, i mijam te zamieszkałe prostokąty ziemi, zabudowane, indywidualnymi rozwiązaniami architektonicznymi, dla rozróżnienia poszczególnych mieszkańców, różnymi, ale połączonymi wiecznym okresem zamieszkiwania. Ktoś kiedyś o tych mieszkańcach napisał : „… my nad nimi,
    oni nad nami,
    a czas …
    czas, ten jest wieczny..”
    Może z tymi wiekami zamieszkiwania to duża przesada, bo wystarczy zapytać o miejsce spoczynku naszych przodków sprzed stu i dwustu lat, nie mówiąc o wcześniejszych. I jeśli nie byli królami, poetami, wielkimi myślicielami, to darmo szukać miejsca ich ziemskiego bytowania. Nawet zbytnie przywiązywanie się do miejsca tak zwanego wiecznego spoczynku, powoli staje się już anachroniczne. Gdyby chcieć wskazać i zachować te miejsca, które nie były miejscami wiecznego spoczynku naszych przodków, to dawno nie starczyłoby skrawka ziemi, na którym nie byłoby choćby pyłu czyichś prochów. Dlatego jedynym miejscem bez ograniczenia dla ilości, miejscem gdzie przechować można wszystko i wszystkich, jest pamięć, ludzka pamięć. Nie tylko przechowywać, ale przekazywać z pamięci jednych, do pamięci drugich. Piękna i mądra sztafeta pokoleń.
    Tymczasem idę prosto, bo tak wynika ze ściągi, którą zrobiłem u pani za wysokim kontuarem. Zerkam na ściągę, a serce zaczyna mi walić, mimo, że przecież idę wolno, ale wiem, że już niebawem dojdę w to miejsce, gdzie on na mnie czeka.
    Gdzieniegdzie, wokół najbliższej przestrzeni, przemykają w zwolnionym tempie, przeważnie pojedyncze postacie niosące w rękach, a to wiązanki kwiatów, a to plastikowe torebki, w których szklaną mową porozumiewają się kolorowe znicze. I ja niosę coś, co będzie spełnieniem jego ostatniej prośby, tylko tyle mogę dla niego zrobić. Wiem, że to mu się spodoba, bo to nie jest tylko tyle, to jest aż tyle.
    Słońce dotąd naburmuszone, powoli odsłania ciężkie zasłony chmur, bo też chce zobaczyć jak będzie wyglądało to nasze pierwsze spotkanie.
    Już z daleka widzę i jestem pewien, że dobrze idę, że tu go zastanę, że miejsce swego pobytu oznaczył jeszcze przed wieloma laty. Podchodzę blisko, coraz bliżej, staję, i na wprost mnie, na powitanie, na pierwsze nasze ziemsko niebieskie spotkanie, czytam wykute w kamieniu, jego rozpoznawcze hasło …wszystko jest poezja…każdy jest poeta…
    Teraz już wiem, teraz już jestem pewien, że to na pewno jest on i że czekał na mnie z tą prawdą do dziś. Więc skoro już wiem, że to on, i skoro już wiem, że na mnie tu czeka, wyjmuję drobne nasionka platanu i wsadzam je, w palcami wykonaną ranę w ziemi i zaraz ją zakrywam, żeby szybko się zabliźniła i żeby wyrosło to drzewo, które chciał mieć na swoim grobie … jeszcze woda… woda do podlania nasion … warunek udanego siewu … nie mam … nie wziąłem wody… więc pochylam się nad tym kopczykiem, żeby łzami, które powstrzymywałem do tej chwili podlać te nasionka, łzami, tą najczystszą i najbardziej wartościową człowieczą wodą…
    I czuję jak słońce dotyka mojej głowy i słyszę, – możesz już odejść… wyrośnie tu dla niego platan… biorę to na siebie…

    Polubione przez 1 osoba

    Odpowiedz

Dodaj komentarz