XXXIV

Jestem molem książkowym do tego stopnia, że – w przeciwieństwie do masy czytelników – nigdy nie obejrzałem bijących rekordy popularności seriali w internetowych telewizjach, takich jak Trzynaście powodów, Rick i Morty, BoJack Horseman, Dom z papieru, czy Opowieść podręcznej. Skusiłem się jedynie na najnowszy serial Netflixa opowiadający o zbrodniczej działalności jednego z najkrwawszych seryjnych morderców Ameryki – Jeffreya Dahmera.

Postaci seryjnych morderców fascynują mnie od dobrych piętnastu lat. Analiza ich osobowości, życiorysów i poczynań daje nam wgląd w najmroczniejsze zakamarki duszy ludzkiej, daje szanse odnalezienia odpowiedzi na pytanie o to, jak rodzi się zło, czym jest i co pozwala mu działać. Dahmer Potwór: Historia Jeffreya Dahmera, bo o nim mowa, składa się z dziesięciu niemal godzinnych odcinków. Opowieść jest intensywna, skondensowana i mrozi krew w żyłach. Evan Peters wcielający się w rolę tytułowego mordercy dał popis wybitnych umiejętności aktorskich. Widz ma nieodparte wrażenie, że obcuje ze złem – nieznośnym, ale zbyt fascynującym, by można było odwrócić od niego wzrok. Zło to jest przede wszystkim przerażająco ludzkie. Wspaniałą, zapadającą w pamięć kreację stworzył również Richard Jenkins grający dobrodusznego ojca mordercy. Reszta aktorów też spisała się wyśmienicie.

Oceniam serial na 9/10 punktów. Uważam, że posiada tylko dwie wady. Pierwszą stanowi jego miejscami dość chaotyczna konstrukcja. Epizody z kilku różnych okresów życia Dahmera mieszają się ze sobą, czasami nieco utrudniając widzowi połapanie się w akcji. Za drugą uważam to, że twórcy nie pokusili się o lepsze przedstawienie postaci ofiar mordercy. Prawdziwą głębię posiada tylko postać głuchego Tony’ego, której poświęcono cały odcinek.

Serial wzbudził wiele kontrowersji – przede wszystkim z uwagi na wątpliwości moralne co do tego, czy ktokolwiek ma prawo zarabiać na przemianie ludzkich dramatów w obiekt masowej rozrywki oraz fakt, że twórcy serialu przed rozpoczęciem jego produkcji nie porozumieli się z bliskimi ofiar seryjnego mordercy. W moim odczuciu istnienie serialu całkowicie usprawiedliwia już jego aspekt, powiedziałbym, edukacyjny. Rodzice powinni zwracać większą uwagę na rozwój swoich dzieci, nauczyć się rozpoznawać niebezpieczne zachowania i nie bagatelizować ich. Jest bardzo możliwe, że gdyby Dahmer trafił na czas pod opiekę psychologa, nigdy nie popełniłby swoich zbrodni. Wierzę w to, że istnieje szansa, iż serial, wzmagając czujność rodziców, pomoże zapobiec narodzinom co najmniej jednego seryjnego mordercy.

Serial udziela dość mglistej odpowiedzi na pytanie o to, jak rodzi się zło oraz czym jest. Prawdopodobnie w przypadku Dahmera zaczyn stanowiła suma kilku składników – hipochondrycznej matki, która nosząc go w swoim brzuchu faszerowała się wszelkiej maści lekami mogącymi mieć wpływ na rozwój jego mózgu i, w rezultacie, na konstrukcję psychiczną; zainteresowania obróbką zwierzęcych zwłok, które pomagał mu rozwijać skądinąd poczciwy ojciec chemik; dorastanie w nieznośnej atmosferze rozpadającego się małżeństwa jego rodziców – oraz przerażająca samotność. Ta ostatnia rzecz wydaje mi się czynnikiem, który uruchomił interakcje pomiędzy resztą składników – czymś w rodzaju ciepła dla rosnącego ciasta. Należy bowiem zauważyć, że ze wszystkim, co czuł i myślał, ze wszystkimi swoimi przerażającymi fantazjami i smutkami, Dahmer był całkowicie, nieludzko wręcz samotny. Nikt nie miał wstępu do świata śmierci, martwoty i zniszczenia, w którym żył – bo i nikt nie chciał go mieć. Bliscy zbytnio bali się tego, co mogliby tam zobaczyć. XXXIV (1)Zorientowałem się ostatnio, że jestem jedyną znaną mi osobą, która posiada telefon starego typu – bez aparatu, kamery, z mikroskopijnej ilości pamięcią i dzwonkami polifonicznymi. Smartfony mają nawet ludzie o wiele ode mnie starsi, np. wujkowie (najstarszy z nich skończy za 2 lata 70-dziesiątkę). Cegłofonów nie widuję też w przestrzeni publicznej (być może ludzie trzymają je w ukryciu, obawiając się pełnych zdumienia spojrzeń i ironicznych uśmieszków ludzi, którzy z aktualnymi technologiami są na Ty).

Nie jest tak, żebym uważał, że technologia ta jest zbędna. Jestem w pełni świadom zarówno tego, jak bardzo przydaje się w życiu codziennym, jak i tego, że jest to coś, co może podobać się większości. Po prostu zupełnie nie interesują mnie możliwości tkwiące w obecnych telefonach. Nie oglądam seriali, filmy może trzy razy do roku, Internet mam na komputerze stacjonarnym, a jeśli już jestem w drodze, jest mi po prostu zbędny, bo rozrywkę zapewnia mi książka (jestem uzależniony od czytnika e-booków). Telefon służy mi tylko do dzwonienia, esemesowania (rzadko, bo nie przepadam za tą formą kontaktu) i zapisywania kreatywnych myśli, które kilkakrotnie w ciągu dnia zupełnie nieoczekiwanie (gdy nie jestem w toku pracy twórczej) nawiedzają moją głowę.

Od czasu do czasu ktoś przekonuje mnie do kupna Smarftona, zapewniając o tym, że z pewnością sprawiłby mi mnóstwo frajdy. Nokia 3310, którą posiadam, jest trzecim identycznym modelem z rzędu, który kupiłem. Gdy wyzionie ducha, kupię kolejną – dam za nią ok. 50 złotych (w stanie używanym) i będzie służyć mi wiernie przez rok lub półtorej.

Jestem kimś w rodzaju żywej skamieliny – przedstawicielem gatunku człowieka, który wyginął. Nie ukrywam, że sprawia mi to swego rodzaju występną przyjemność – choć jest ona efektem ubocznym mojego technologicznego zacofania, a nie jego celem.

Przeczytałem ostatnio zbiór esejów Davida Fostera Wallace’a pt. Rzekomo fajna rzecz, której nigdy więcej nie zrobię. Była to moja pierwsza styczność z tym autorem, mającym w swoim dorobku również tomy opowiadań oraz sążniste powieści. Dlaczego zacząłem właśnie od esejów?… Jakoś tak mam, że zanim sięgnę po prozę, lubię wiedzieć, kim jest jej autor, co i dlaczego myśli, itd., a najlepszym źródłem takiej wiedzy są zazwyczaj właśnie eseje.

Tym, co w pisarstwie Wallace’a podoba mi się najbardziej, jest jego uczciwość intelektualna, jego zdumiewająca, ożywcza szczerość ze światem i samym sobą. Wallace pisze tak, jakby nie obowiązywała go umowa społeczna. Nie ulega tchórzliwej potrzebie idealizowania rzeczywistości – woli obnażać jej paradoksalność, śmieszność, przewrotność, wskazywać piórem na to, jak parodiuje samą siebie (co najlepiej widać w tekście tytułowym, relacjonującym tygodniowy rejs na luksusowym megastatku po Karaibach). Bez żenady – za to z niemal naukową pasją wytrawnego obserwatora tudzież dziecka oglądającego mrówki przez lupę – przygląda się również samemu sobie. Jednocześnie potrafi jednak zaserwować gorzką prawdę tak, żeby chciało się ją przyjąć do wiadomości, ba, żeby chciało się ją smakować – czyni to przyprawiając ją dowcipem i ironią (ale nie obracając jej przy tym w żart!). Już po pierwszym tekście w książce poczułem do autora coś niezwykłego – zaufanie. Jest to proza głęboko, do bólu wręcz ludzka, a przy tym przesycona barwną osobowością twórcy.

Poza tekstem tytułowym najbardziej podobała mi się diagnoza egzystencjalna, którą stawia autor amerykanom w kontekście ich uzależnienia od telewizji, analiza twórczości Davida Lyncha oraz relacja z Targów Stanu Illinois. O potędze pióra Amerykanina najlepiej świadczy chyba fakt, że dwa eseje o tenisie, którym to sportem nie interesowałem się nigdy w najmniejszym nawet stopniu, przeczytałem z wypiekami na twarzy. Odnosi się wrażenie – może mylne, nie wiem – że nawet gdyby autor napisał instrukcje obsługi golarki elektrycznej, okazałaby się wspaniałą lekturą.

Wallace zmarł śmiercią samobójczą w 2008 roku, w wieku zaledwie 46 lat, po dwóch dekadach walki z depresją i uzależnieniami od alkoholu i narkotyków. To nie tylko tragedia ludzka ogromna jak każda inna, ale też niepowetowana strata dla literatury (Nawiasem mówiąc, pisanie, że ktoś, kto od lat cierpiał na depresję, zmarł śmiercią samobójczą, jest nieco mylące. Znacznie lepiej byłoby powiedzieć: zmarł na depresję, ponieważ samo samobójstwo jest dla chorego na tę chorobę tym, czym śmierć przez uduszenie dla astmatyka, który nie zdążył dobiec do inhalatora, albo zgon z powodu zatrzymania akcji serca dla kogoś, kto cierpiał na niewydolność sercowo-naczyniową).

Polski czytelnik może zaznajomić się z dziełami amerykańskiego pisarza dzięki wydawnictwu W.A.B. Poza ww. zbiorem esejów oficyna opublikowała też dwa zbiory opowiadań oraz powieść. W październiku jego nakładem ukazało się dzieło życia Wallace’a – monumentalna (1136 stron!) powieść pt. Niewyczerpany żart. Wprost nie mogę doczekać się zanurzenia w jej mikroświat. Niestety, zanim będę mógł sobie na to pozwolić, muszę doprowadzić do końca kilka spraw, które nie pozwalałyby mi rozkoszować się w spokoju lekturą.

Dodaj komentarz