Archiwa miesięczne: Maj 2020

XV

Choć jestem rasowym pięknoduchem, od czasu do czasu uwielbiam rzucić się w wir roboty i dać sobie mocno w kość – szczególnie pracując przy cięciu drewna na opał. To taki mój żywioł. Kocham zapach żywicy, smrodek rozgrzanego oleju do smarowania łańcucha. Trociny, żółty pył obficie sypiący się z próchna. Nawet drzazgi, gdy któraś wejdzie w palec, sprawiają mi wtedy osobliwą przyjemność. Pewnego dnia po prostu budzę się z myślą, że to ten właśnie dzień, wstaję i idę – czasami nie jedząc nawet śniadania.

Na przestrzeni kilku lat w nagromadziło mi się sporo drewna z rozbiórki rozmaitych konstrukcji – starych desek, bali, płyt wiórowych. Walczyłem więc z drewnianym żywiołem przez cały dzień. Wyszło tego kilkanaście taczek. Drewno tego rodzaju jest mało kaloryczne – daje niewiele energii – ale deseczki łatwiutko rąbie się na mniejsze kawałki, świetne na rozpałkę.

Do roboty przy tego rodzaju surowcu mam lekkiego elektrycznego Stihla – piłę, która mimo swoich dwudziestu lat ani razu nie była w naprawie, nie licząc oczywiście wymiany i regulowania naprężenia łańcucha. Do cięcia grubego drewna kupiliśmy zaś w ubiegłym roku pilarkę Naca o mocy prawie 4 koni mechanicznych. To prawdziwe krówsko – waży ponad 7 kilogramów – i machanie nią (szczególnie, gdy samemu waży się nieco ponad 60 kg) to nie lada wyczyn.

Lubię też rąbać gałęzie. To lekkie, relaksujące zajęcie, które można nazwać pracą tylko wtedy, kiedy panuje nieznośny upał. Stoi człowiek przy pniu, oddziela siekierą mniejsze gałązki od tych dużych, grubszych, sortuje na dwie kupy, a potem rąbie je na małe kawałki. Trzeba tylko uważać, żeby nie zamyślić się za bardzo, bo łatwo można odrąbać sobie palec. Przy dobrze naostrzonej siekierze i zamachu o średniej sile wystarczy jedno nieszczęśliwe pachnięcie.

Największą frajdę sprawia mi jednak rąbanie drewnianych pieńków. Można się wyżyć. Ostra siekiera na długim trzonku (minimum 70 centymetrów), słońce, ja zatankowany do pełna zimną coca-colą (bez tego paliwa ani rusz). Pot, trzask pękającego drewna, pryskające soki. Zmniejszająca się kupa pieńków, rosnąca kupa polan. Słońce, zataczające powoli koło na błękitnym, upstrzonym obłokami niebie. A potem, na sam koniec dnia – prysznic, leżakowanie w bujanym, wiklinowym fotelu i zimne piwo (ostatnimi czasy rozsmakowałem się w lekkim browarze Tyskie palone – niecałe 3% alkoholu i wspaniały, bogaty smak! Polecam.).

Czasami babcia opowiada mi o tym, jak szykowano opał na zimę za dawnych czasów, kiedy nie było pił elektrycznych, krajzeg, itd. Drzewa cięło się na pieńki ręczną piłą nazywaną potocznie twoja-moja (jedna osoba z jednej strony, jedna z drugiej). Zanim podrosłem na tyle, by pozwolono mi posługiwać się pilarką, i ja sam poznałem smak tej staroszkolnej, naprawdę ciężkiej roboty. Co prawda nie w takim stopniu jak dziadkowie – gdzie by tam – ale odrobinkę jednak jej liznąłem.

Jak po każdej zimie – odwykłem od pracy fizycznej. Następnego dnia po pracy czułem się o jakieś 25 lat starszy. Bolał mnie kark, ramiona, całe plecy, krzyż. Zapomniałem już, że mam tyle mięśni. Ale to stan przejściowy; po prostu trzeba się rozruszać, a o to trudno nie będzie, bo roboty czeka mnie sporo.XV16 maja – a więc na dwa dni przed 100 rocznicą urodzin papieża Jana Pawła II – światło dzienne ujrzał najnowszy film dokumentalny braci Sekielskich pt. Zabawa w chowanego. Podobnie jak wcześniejszy film duetu – porażający Tylko nie mów nikomu – i ta produkcja traktuje o problemie pedofilii w Polskim kościele. Tym razem skupia się na osobie księdza Arkadiusza Hajdasza, jego ofiarach oraz biskupie Edwardzie Janiaku, który tuszował zbrodnie swojego młodszego kolegi po sutannie.

Premiera filmu przysporzyła mnie o szybsze bicie serca. Bałem się emocji, których doświadczę oglądając go – potwornej wprost wściekłości, rozżalenia, wstrętu, gorączkowego pragnienia linczu na oprawcach, itd. Bałem się poczucia bycia brudnym, które towarzyszyło mi przy okazji oglądania poprzedniego filmu Sekielskich, podczas wysłuchiwania o obrzydlistwach, których bezkarnie dopuszczali się duchowni wobec bezbronnych dzieci. Tego, że przez długi czas po jego obejrzeniu nie będę w stanie myśleć o niczym innym. Jak się okazało – bałem się słusznie.

Film jest zrealizowany niezwykle sprawnie. Mamy tutaj wszystko: świetne ujęcia, nastrojową oprawę muzyczną. Najważniejsza jest jednak sama treść, sama historia bohaterów. Historia porażająca, a przecież będąca zaledwie jedną z wielu, które wydarzyły się na przestrzeni dziejów na plebaniach, zakrystiach, itd. – w miejscach, wydawałoby się, najmniej prawdopodobnych.

Wnioski z seansu? Proszę bardzo: Jedni księża molestują dzieci, drudzy tuszują ich zbrodnie, trzeci paplają o tym, że podejmą odpowiednie kroki w celu zaprowadzenia zmian na lepsze – i na tym paplaniu kończą. Czwarci – najmłodsi stażem i najmniejsi pozycją – trzymają gęby na kłódkę, bo tak każe im góra (przykład siostry zakonnej). Jest oczywiście jeszcze piąta grupa, do której zaliczają się duchowni mający odwagę mówić otwarcie o problemie pedofilii w kościele ze szczerą nadzieją, że uda się zmotywować przełożonych do walki z nią, ale z tego, co widzę mediach, to margines, a na dodatek często posługują się przy tym wątpliwej jakości retoryką. Wszyscy oni (z wyjątkiem grupy piątej) na swój sposób plują w twarz szukającym sprawiedliwości ofiarom. Kościół jest instytucją wprost niezrównaną w swej obłudzie, a przy tym – państwem w państwie, zaś jego pracownicy (okrutni, butni i przekonani o swojej bezkarności) stoją wysoko ponad prawem obowiązującym wszystkich zwyczajnych obywateli. Obowiązujące przepisy prawne pozwalają biskupom na protekcję oprawców, na ”karanie” księży pedofilów przenoszeniem ich z parafii do parafii, gdzie dopuszczają się oni kolejnych zbrodni – i tymi samymi brudnymi łapskami, które pakowali do majtek kilkuletnim dzieciom, rozdają komunię świętą, spożywaną potem przez wiernych. Jak bardzo trzeba gardzić wierzącymi, żeby zezwalać zbrodniarzom na takie ich traktowanie?! Jak pokracznym, karykaturalnym trzeba być ”pasterzem”?!

To wstrząsające, ale są ludzie – i jest ich wcale nie mało, o czym najlepiej chyba świadczy te kilka tysięcy łapek w dół pod filmem – święcie przekonani, że wszystko to, co pokazują w swoich produkcjach Sekielscy – to jedna wielka fikcja; że akcja idzie według napisanego wcześniej scenariusza, że występujący w nich ludzie (pokrzywdzeni) to podstawieni aktorzy, itd. Najwyraźniej ci ludzie po prostu nie chcą uwierzyć, że instytucja, pod której opiekę powierzyli swoje dusze, jest tak nikczemna i zakłamana. Kościół zawiódł ich do tego stopnia, że choć prawda sama pcha się do oczu, nie są zdolni dopuścić jej do swej świadomości.

Polski ksiądz stopniowo przestaje jednak być przysłowiową świętą krową. Proces demaskacji obłudy i patologii duchowieństwa rozpoczął się i nic nie jest w stanie go powstrzymać. Wprawdzie nic nie ukoi całkowicie bólu ofiar zboczeńców w sutannach – bólu, z którym musiały zmagać się w skrytości przez całe swoje życie – ale świat ciągle jeszcze może oddać im sprawiedliwość – uznać ich krzywdy i potępić ich oprawców – oraz wymusić siłą zaprowadzenie zmian, które w przyszłości uchronią od cierpienia innych niewinnych ludzi. W chwili, gdy piszę te słowa – trzy dni po premierze filmu – wyświetlono go niemal 5 milionów razy. Głęboko wierzę, że jego oglądalność przełoży się na presję społeczną wobec władzy i kościoła, i że presja ta wymusi zmiany. Będzie to długotrwały proces… Ale najważniejsze, że wreszcie się zaczął.

Następny film Sekielskich ma traktować o roli Jana Pawła II w tuszowaniu skandali pedofilskich z udziałem osób duchownych. Najwyższy już czas, żeby obudzić ludzi ślepo zapatrzonych w papieża Polaka ze słodkiego, mokrego snu o jego nieskazitelności (i nieskazitelności jego rodziców – ruszył właśnie proces ich beatyfikacji. Jego inicjatorzy twierdzą, że gdyby przyszły papież nie dorastał w atmosferze świętości, to sam by świętym nie został. Idąc tą logiką, niedługo trzeba będzie również beatyfikować dziadków Papieża Polaka, bo przecież gdyby nie wychowali należycie jego rodziców… itd. Itp.).

Zarówno realizatorom projektu, jak i ofiarom zboczeńców w sutannach, należą się ogromne, pełne wdzięczności pokłony i brawa. Dziękuję Wam za odwagę do postawienia się tej przerażającej kościelnej patologii, za kij, które wetknęliście w tryby mechanizmu tuszowania pedofilii w Polskim kościele. Jesteście prawdziwymi bohaterami, i to wam powinno się stawiać pomniki. Dzięki odwadze takich ludzi jak Wy, rzeczywistość zmienia się na lepsze – świat staje się światem, w którym bardziej chce się żyć.

Testujemy Jedzenie #14

Tofurky Polish sausage 250 g (21 zł 99 gr, Urban Vegan)
Testujemy Jedzenie #14 (1)Polska słynie na świecie m. in. z kiełbasy – bardzo miło jest zobaczyć w ofercie zagranicznej marki jej wersję wege. Jej konsumpcji towarzyszyła wielka ciekawość. Czy produkt spełnił moje oczekiwania? Cóż – i tak, i nie. Nie, bo różnica w smaku pomiędzy białą piwną kiełbasą (testowałem jakiś czas temu) jest niewielka – przynajmniej jeśli je się je z dodatkiem musztardy lub keczupu (co chyba robią wszyscy). Można było użyć innej mieszanki przypraw – inwencja jest przecież niemal nieograniczona. Tak, bo to wciąż naprawdę świetna jakość (co prawda, za bajońską cenę…). Ocena: 5/6.

Salve Natura kiełbasa roślinna wędzona 250 g (11 zł 19 gr, Urban Vegan)
Testujemy Jedzenie #14 (8)Były wegetariańskie kiełbaski, jest i wege kiełbasa. Przyznam, że byłem jej bardzo ciekaw z uwagi na jej niezwykle apetyczny wygląd. Okazało się, że skórka jest sztuczna i przed obróbką kiełbasy należy ją usunąć. Zdecydowałem się usmażyć kiełbaskę na patelni. Mimo, że olej był dobrze rozgrzany, jej powierzchnia przywierała podczas smażenia, w efekcie czego pod koniec nie wyglądała tak apetycznie, jak powinna. Cóż, pewnie powinienem wybrać piekarnik. Czas na degustację. Kiełbasa posiada własny, dość intensywny, specyficzny smak, który nie każdemu przypadnie do gustu. Mi zbytnio nie przypadł, choć wiem, że produkt ma wielu amatorów. Warto spróbować i przekonać się samemu. Ocena: 3/6.

Polsoja kiełbaski sojowe wędzone 200 g (7 zł 99 gr, Topaz)
Testujemy Jedzenie #14 (5)Po niezłej przygodzie konsumpcyjnej z parówkami classic rodzimej firmy Polsoja skusiłem się na ich wędzone kiełbaski. I tym razem w paczce otrzymujemy cztery nieofoliowane sztuki po ok. 50 g każda. Jak wskazuje nazwa, kiełbaski posiadają przyjemny, wyraźny smak wędzonki, i zapewniają o niebo lepsze wrażenia konsumpcyjne, niż wspomniane parówki classic (tym bardziej, kiedy podsmaży się je na patelni). Kiełbaski różnią się od nich nieco także strukturą – są mniej gumowate, dzięki czemu jedzenie ich jest o wiele przyjemniejsze. Ci, którzy stosują dietę wege, powinni koniecznie spróbować. Podejrzewam, że świetnie sprawdziłyby się także na grillu. Ocena: 4/6.

Star Chips Twistos texas grill 115 g (3 zł 99 gr, przeciętny sklep spożywczy)
Testujemy Jedzenie #14 (7)Ilość snacków dostępnych na naszym rynku jest niewielka, a jeśli wziąć pod uwagę stosunek tejże ilości do ilości wariantów chipsów – wręcz mikroskopijna. Niespecjalnie jest w czym wybierać, ale i ten rodzaj przekąsek ma swoje gwiazdy. Jedną z nich są właśnie niniejsze chrupki. Na fenomenalny smak tej przekąski składają się dwie rzeczy: słodycz sosu BBQ oraz aromat dymu wędzarniczego. Same chrupki są przyjemnie chrupiące i niezbyt twarde. Chociaż obrazek na paczce sugeruje, że ma ona smak teksańskiego steku, do przyprawienia jej nie użyto ani grama mięsa. Jak na ten smak i jakość cena jest bardzo niska. Ocena: 6/6.

Winiary pomysł na spaghetti po bolońsku 44 g (3 zł 49 gr, przeciętny sklep spożywczy)
Testujemy Jedzenie #14 (2)Uwielbiam spaghetti po bolońsku (oczywiście, jako wegetarianin jem ją w wersji wege – mięso zastępuje wędzonym tofu). Testowałem już różne wersje szybkich sosów (jestem leniem, więc w swoich eksperymentach kulinarnych nie wykraczam poza nie), ale do gustu najbardziej przypadł mi sos boloński Winiary. Jak na sos z proszku ma naprawdę świetny, bogaty smak, oraz aromat (w składzie znajdziemy sporo ziół). Gdy pichcę go, w domu wszyscy mówią: ”Aleś zapachu narobił!” Polecam niezwykle gorąco. Ocena: 6/6.

Take it veggie Organic tofu smoked (6 zł 99 gr, Kaufland)
Testujemy Jedzenie #14 (3)Wędzonego tofu używam do robienia wegetariańskiej wersji sosu bolońskiego do spaghetti, toteż siłą rzeczy recenzja tego produktu będzie się odnosiła przede wszystkim do tego, jak dobrze sprawuje się właśnie w nim. W pudełku znajdziemy 2 kostki po ok. 175 gram każda. Tofu jest mocno brązowe, co daje nadzieje na to, że zostało bardzo mocno podwędzone – okazuje się jednak, że nie odbiega zapachem i smakiem od innych dostępnych na rynku. W porównaniu z większością z nich jest jednak dość twarde (konsystencja ta bardzo dobrze imituje jędrne mięso). Jego odsączenie jest bardzo łatwe – nie trzeba wyciskać go kilkukrotnie. Ocena: 6/6.

Luxima premium Czekolada gorzka cocoa 85% 100 g (3 zł 99 gr, Biedronka)
Testujemy Jedzenie #14 (4)Po czekoladę sięgamy najczęściej po to, żeby dostarczyć sobie porcji mlecznej słodyczy. Czekolady gorzkie – czyli takie, w których zawartość miazgi kakaowej wynosi co najmniej 70 procent – mają stosunkowo niewielu amatorów. Niewiele osób wie też, że można nauczyć się je smakować, i że warto zrobić to z uwagi na ich walory zdrowotne. W serii Luxima premium można znaleźć kilka niezwykle smacznych, wytrawnych gorzkich czekolad – z dodatkiem smakowym lub bez. Moim faworytem jest ta z największą zawartością kakao. Idealna przekąska do kawy. Ocena: 5/6.

Lay’s green onion 140 g (5 zł 60 gr, przeciętny sklep spożywczy)
Testujemy Jedzenie #14 (6)Cebula to drugi najpopularniejszy smak chipsów zaraz po papryce. Producenci dość często łączą go z serem, ja preferuję jednak smak samej cebulki. Wariant marki Lay’s trzyma ten sam wysoki poziom od lat. Smak cebulki jest bardzo wyraźny, choć nie każdemu spodoba się zawarta w nim ilość słodyczy (chwilami wydaje mi się, że smak powinien nazywać się słodka cebulka albo cebulka cukrowa). Gdybym miał wskazać na moje ulubione cebulowe chipsy na rynku, byłyby to bez wątpienia właśnie te. Ocena: 5/6.

Vital Fresh sok pomarańczowy 3 l (9 zł 99 gr, Biedronka)
Testujemy Jedzenie #14 (9)Chyba wszyscy uwielbiamy soki owocowe – i dlatego, niestety, znikają zaraz po pojawieniu się w domu. Istnieje rozwiązanie tego problemu: trzy litrowy karton soku Vital Fresh. Opakowanie jest bardzo wygodne w użyciu, posiada bowiem plastikowy kranik. Wewnątrz kartoniku znajduje się torebka z sokiem, która kurczy się w miarę wypuszczania go, co zapobiega dostaniu się do środka powietrza. Trzecim plusem jest korzystna cena. Soki nie należą do tanich, a w tym przypadku otrzymujemy naprawdę smaczny produkt w cenie 3 złotych za 1 litr. Aha, produkt dostępny jest jeszcze w dwóch innych smakach: jabłkowym i mandarynkowym. Ocena: 6/6.

Toffifee 125 g (10 zł, przeciętny sklep spożywczy)
Nie pogardzę żadnymi słodyczami, ale mało które cieszą mnie tak, jak Toffifi. Pralinki składają się z czterech elementów: toffi, czekolady i kruchego orzecha laskowego w warstwie orzechowego kremu. Mają wprost obłędny smak – jest w nim mleczność, orzechowość, oraz zrównoważona w stosunku do nich słodycz. Jakieś wady? Tylko dwie: po pierwsze, wysoką cenę. Po drugie, latem łatwo topią się i przywierają do pudełka. Na szczęście to drugie można im wybaczyć, bo tak czy siak jest to prawdziwe niebo w gębie. Ocena: 6/6.

XIV

Im bardziej zbliża się termin korespondencyjnych wyborów prezydenckich, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że działania Prawa i Sprawiedliwości są kompletnie sprzeczne z nazwą partii. Tak naprawdę powinna nazywać się: Bezprawie i Niesprawiedliwość. Krew się w człowieku gotuje, toteż pisząc o nich ciężko o zachowanie tak zwanego parlamentarnego słownictwa, ale spróbuję. Bo dzieje się.

Po tym, jak prokurator Ewa Wrzosek (prokuratura rejonowa Warszawa Mokotów) wszczęła śledztwo ws. ”sprowadzenia niebezpieczeństwa zagrażającego życiu i zdrowiu wielu osób poprzez przedsięwzięcie działań mających na celu przeprowadzenie wyborów Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej w 2020 r.”, zostało ono umorzone w absolutnie rekordowym czasie 3 godzin (!!!), bez przeprowadzania jakichkolwiek czynności śledczych. Dokonała tego – nieobecna wtedy w pracy! – przełożona prokurator Wrzosek, Edyta Dudzińska. Wobec Wrzosek zostało również wszczęte postępowanie dyscyplinarne. Jak widać, wszczynać śledztwo przeciwko PiS-owi (bo tak naprawdę to właśnie PiS-owi zależy na utrzymaniu terminu wyborów) to jak zaskarżać Kim Dzong Una w Pjongjangu.

Dalej. Po wszystkich zbiorowych gwałtach na konstytucji, których dokonał PiS, Andrzej Duda stwierdza, że wybory prezydenckie muszą odbyć się w terminie, bo w przeciwnym razie będziemy mieli kryzys konstytucyjny. Czasami zastanawiam się, czy ci ludzie usiłują robić z obywateli idiotów z premedytacją, czy też naprawdę są tak chorzy lub głupi, by wierzyć we własne słowa? Cokolwiek by nie mówić o Hitlerze, on sam przecież też szczerze wierzył w to, że podjęte przez niego działania wojenne w ostateczności przełożą się na dobro świata.

Określenie Mięso Wyborcze, na które natknąłem się gdzieś w Internecie, najlepiej obrazuje stosunek PiS-u do wyborców. ”Won do skrzynek, oddawać głos, a potem, jak już władza znowu znajdzie się w naszych rękach na kilka najbliższych lat – możecie zdychać”. Wciąż zastanawiam się, czy wziąć udział w głosowaniu (oddając swój głos przeciwko PiS-owskim zbrodniarzom) czy też zbojkotować je. Tusk i Hołdys zadeklarowali, że nie wezmą udziału w tym karykaturalnym przedsięwzięciu, w tej farsie, której wynik jest z góry znany. Istnieje też na też szczęście szansa, że wybory w formie wymuszanej przez PiS nie odbędą się. Mamy już pierwszy maja, a organizacja leży i kwiczy. Chwilami aż śmiać się chce z PiS-owskich partaczy, z ich chorobliwego uporu i zwyczajnej głupoty.

Kaczyński na dobranoc ogląda zapewne filmy dokumentalne o Korei Północnej i rządzących w niej na przestrzeni dziejów dyktatorach, marząc o takim jak oni uwielbieniu tłumów. Na szczęście ma już 70 lat i jego czas dobiega powoli końca; nie zdąży więc zniewolić Polski tak, jakby tego pragnął. Wkrótce odejdzie, PiS zmieni nieco swoje oblicze (bo obecny PiS to tak naprawdę Kaczyński), a historia rozliczy go za zbrodnie przeciwko Ojczyźnie. Skoro Polska wyszła z komuny, wyjdzie i z PiS-okracji.

Jakby mało było nieszczęść, kraj dotknęła susza. Problem ten najlepiej obrazuje chyba stan Wisły. Oglądając zdjęcia, na których widać ogromne łachy piasku i żałośnie niski poziom wody po raz kolejny uświadamiam sobie (po raz pierwszy zdałem sobie z tego sprawy podczas minionej zimy; śnieg ani razu nie przeleżał u mnie całego dnia!), że zmiany klimatyczne przestały być abstrakcyjnymi zapowiedziami naukowców, i stały się faktem. Czymś, z czym – chcąc nie chcąc – będziemy musieli się liczyć.XIVPod koniec kwietnia w lasach niemal całej Polski obowiązywał pierwszy stopień zagrożenia pożarowego. Kto odwiedził kiedyś las w okresie suszy ten wie, że przypomina on wtedy jedną wielką beczkę prochu, gotową eksplodować od pierwszej iskry. Ba – wystarczy nawet kawałek szkła, który rozgrzeje się na słońcu i podpali ściółkę. W miejscowości, gdzie mieszkam, w przedostatnim tygodniu kwietnia syrena straży pożarnej wyła niemal codziennie, oznajmiając, że gdzieś w pobliżu wybuchł pożar. A to dopiero minął kwiecień. Strach pomyśleć, co przyniesie lato.

Gdy byłem dzieckiem, czerpaliśmy wodę z tradycyjnej studni kręgowej. Nie była zbyt głęboka (choć wtedy taka mi się wydawała) i w suchych okresach bywało w niej tylko błoto, toteż od czasu do czasu zmuszeni byliśmy pożyczać wodę od sąsiadów. Jeden z takich epizodów pamiętam, jakby zdarzył się wczoraj: ja, mały brzdąc, idę z babcią do sąsiadki mieszkającej ze dwieście metrów dalej. Babcia prowadzi dwukołową taczkę; stoją na niej (zapewne podzwaniając) wielkie metalowe beczki do mleka. Gdy zachodzimy do sąsiadki, napełniamy je wodą ze studni głębinowej, pompując ją ręczną pompą. Kilka lat później wywiercamy sobie taką i my (tyle, że z podłączeniem do rurociągu), co kładzie kres tego rodzaju kryzysom aż po dziś dzień.

Wczorajszej nocy pojawił się wreszcie tak długo oczekiwany deszcz. Przyroda od razu odżyła. Trawa stała się zieleńsza, zaroiło się od mleczy, rozwinęły się pąki kwiatów wiśni. Klomby w ogródku przestały przypominać piaskownice, i w końcu będzie posadzić na nich nowe kwiaty. Brat zapalił się do hodowli ostrych papryczek (m. in. chili, jalapeno oraz habanero), i kupił trochę nasion; gdy wyrosną, zrobimy z nich pikantne sosy.

Rząd znosi kolejne obostrzenia mające zablokować rozprzestrzenianie się koronawirusa. Coraz więcej ludzi wylega na ulicę, żeby odreagować wielotygodniowe niedogodności kwarantanny. Podejrzewam, że znaczna część Polaków wykorzysta weekend majowy na spotkanie ze znajomymi i rodziną przy grillu i piwie. Martwię się trochę o to, czy to nie za wcześnie; o to, żebyśmy nie zaprzepaścili tego, co z takim trudem osiągnęliśmy. Z drugiej strony rozumiem, że spędzanie całych dni w domu dla większości ludzi stanowi katorgę nawet w chłodne miesiące, o tych wiosennych nawet nie wspominając.

Przeczytałem ostatnio ponad niemal 800-stronicowy zbiór korespondencji Jamesa Joyce’a, uznawanego powszechnie za jednego z najniezwyklejszych pisarzy w dziejach. Wydał zaledwie jedną klasyczną w rozumieniu tego słowa powieść, zbiór opowiadań, dwa skromne objętościowo tomiki poezji, oraz dwa potężne w swym rozmachu eksperymenty literackie – Ulissesa oraz Finnegans Wake.

Swego czasu przeczytałem Ulissesa, napisałem nawet jego recenzję, ale dzisiaj, po lekturze kilku poświęconych tej książce artykułów stwierdzam, że czyniąc to porwałem się z motyką na słońce. Prawdopodobnie nie rozumiem tej książki. Nie dostrzegam w niej bowiem większości sensów, o których rozprawiają ze swadą jej entuzjaści. Cóż – kiedy znajdę trochę czasu, zmierzę się z nią po raz kolejny (poprzednim razem zajęło mi to miesiąc). Może wtedy pojmę z niej więcej. Miałem też w planach przeczytanie spolszczenia Finnegans Wake (Polska edycja w ”tłumaczeniu” Krzysztofa Bartnickiego – Finneganów Tren), ale po przeczytaniu artykułu pt. Katedra na piasku, który ukazał się na portalu Rzeczpospolitej (autora zapomniano niestety podać), doszedłem do wniosku, że nie miałoby to żadnego sensu, że niuanse i meandry tego dzieła badać można tylko zaczytując się w jego oryginale, a to zdecydowanie przekracza moje możliwości intelektualne (i czasowe).

Zasiadając do lektury listów Joyce’a miałem nadzieję pojąć zamysł twórczy, który przyświecał mu podczas pisania obydwu jego (wielce dyskusyjnych) arcydzieł, tymczasem pojąłem coś innego. Chodzi o fakt, że jeśli nie uda mi się zostać pisarzem, to tylko z dwóch możliwych powodów: albo dlatego, że nie byłem dostatecznie pracowity (w pojęciu tym mieści się zarówno produktywność, jak i upór w dążeniu do celu), albo dlatego, że nie posiadałem stosownego talentu.

Joyce napisał swe wielkie dzieła pomimo nieustannych i nieprawdopodobnych trudności życiowych. Pomimo kłopotów materialnych (przez długie okresy czasu egzystował na skraju nędzy), wiecznej tułaczki (nie sposób zliczyć, ile razy zmieniał miejsce zamieszkania), problemów zdrowotnych (zmagał się z postępującą ślepotą, a żeby spowolnić jej postępu zmuszony był poddać się kilkunastu operacjom oczu; do tego był alkoholikiem), choroby psychicznej ukochanej córki (cierpiała na schizofrenię), o jego groteskowych perypetiach z wydawcami nawet nie wspominając. Był człowiekiem absolutnie oddanym sztuce pisarskiej, ba, miał ją we krwi – żyjąc, po prostu nie mógł jej nie uprawiać. Był chodzącą literaturą.

Jeśli chodzi o pracowitość, każdego dnia piszę od 1000 do 2000 słów prozy (opowiadań, nowel i powieści). Nieskromnie myślę, że posiadam jakiś talent. Nie wiem, czy dostatecznie duży, by przebić się z nim ponad ogół piszących, ale pracuję z nim systematycznie i tyle, ile tylko mogę. Jeśli nawet nie uda mi się zostać dobrym pisarzem, to nie chcę, żeby doszło do tego przez to, że się obijałem. Choć mam jedno życie, uznaję grę za wartą świeczki.