Archiwa tagu: twórczość

XXVII

Piszę od 2001 roku, tj. odkąd skończyłem 12 lat. Wszystko, co stworzyłem, gromadziłem konsekwentnie w kartonowych pudłach. W szczytowym momencie było tego tak dużo, że waga zapisków z pewnością przekraczała dobrych 20 kilo (nie wykluczam nawet, że około 30). Swoje pisarskie archiwum podzieliłem na dwie części. Pierwsza obejmuje lata 2001–2013, druga – twórczość od 2014 roku wzwyż i niewielką część twórczości z lat 2012 i 2013. Pod koniec czerwca tego roku po raz trzeci w życiu przetrzebiłem pierwszą jego część, żeby wyodrębnić do spalenia to, z czego z pewnością nie będę miał żadnego pożytku – a co, przeczytane w pewnych okolicznościach przez przypadkowego czytelnika, mogłoby mi przynieść jedynie wstyd.

Pierwszą tego typu akcję przeprowadziłem w wieku mniej więcej 19 lat – spaliłem wtedy wszystkie swoje najwcześniejsze próby prozatorskie, pozostawiając teksty piosenek, w których pisaniu odnajdywałem się najbardziej. Były to naiwne utworki i świat nie stracił nic a nic tracąc możność przeczytania ich. W lipcu poprzedniego roku zutylizowałem zaś w ten sposób mnóstwo – prawdopodobnie kilka tysięcy – kartek z najwcześniejszą swoją twórczością. Przeznaczyłem wtedy do zniszczenia wszystkie teksty piosenek i najstarsze, żenujące pamiętniki.

Tegoroczny kipisz pierwszego archiwum pochłonął ponad tysiąc stron naiwnej, młodzieńczej grafomanii. Mniej więcej trzy razy tyle – kartki (często ledwie zapisane) z luźnymi zapiskami, o których wiem, że będę mógł znaleźć wśród nich perełki mogące znaleźć zastosowanie w przyszłych, dojrzałych utworach – pozostawiłem do przejrzenia i częściowego przepisania. Pozostawiłem też – z sentymentu – zapiski dziennikowe (te ostatnie po przeczytaniu również poddam spopieleniu).

Czegóż tam nie było. Zeszyty i bruliony (puste, w kratkę i w linię), luźne kartki rozmaitych formatów, stare, włożone w kopertę i zaadresowane, ale nigdy nie wysłane, przeterminowane o całe lata listy (nawet z roku 2008!), kolorowe karteczki, zapisane chusteczki higieniczne… Napisanie tego wszystkiego zajęło mi tysiące godzin, i choć kiedyś uważałem te zapiski za swoje duchowe bogactwo, paliłem je teraz bez żadnego żalu, ba: z poczuciem ulgi. Od czasu do czasu zastanawiałem się bowiem nad tym, co byłoby, gdybym umarł nagłą, nieoczekiwaną śmiercią i ktoś wpadłby na pomysł przeczytania ich. Lęk przed tym, że ktoś mógłby obcować z wytworami mojego młodzieńczego umysłu stanowił jedno z najbardziej dojmujących uczuć w całym moim życiu.

Zacząłem tworzyć rzeczy wartościowe w jakimkolwiek innym sensie poza sensem sentymentalnym (które to sentymentalne znaczenie może zyskać z czasem przecież niemal wszystko) w 2012 roku. Zapiski z roku 2014 wzwyż, które trzymam w osobnych pudełkach, oraz wybrane zapiski z lat 2012 i 2013 (dzienniki), zamierzam pozostawić przy życiu co najmniej do końca swoich dni. Po pierwsze, choć są to rzeczy, które na pewno nie znamionują jeszcze dojrzałego okresu mojej twórczości, to jednak stanowią kres szczenięcego jej etapu; po drugie, tworzyłem je nie pismem drukowanym (jak wcześniejsze), a pisanym, którego nie rozczyta nikt poza mną (a czasami z trudem rozczytuję się w nim nawet ja sam). Wiem, że wielu twórców niszczy wszystkie pierwopisy swojej twórczości, ale ja sam lubię patrzeć, jak z góry brudnopisowej bazgraniny wyłania się czystopis, który – kto wie? – być może znajdzie kiedyś swojego czytelnika.XXVII (1)Nie jestem już, jak dawniej, ekstremalnym przeciwnikiem religii. Nadal uważam, że każda z nich to baśń, ale rozumiem, że ludzkość – przynajmniej póki co – potrzebuje jej do jako takiego funkcjonowania. Oczywiście, ich rozmaitość i ambicja każdej monoteistycznej religii do bycia tą jedyną, prawdziwą, prowadzi do napięć pomiędzy jej wyznawcami i rodzi wiele innych problemów (np. zabobonne zacofanie) – ale być może jest to cena o wiele mniejsza niż ta, którą przyszłoby nam zapłacić za świat bez niej?… To szokujące, ale bardzo wiele wskazuje na to, że fikcja potrafi łączyć ludzi o wiele silniej, niż prawda (szczególnie, że ta, zanim człowiek nauczy się ją zaakceptować i zrozumieć jej piękno, na początku może się wydawać okrutna).

Uważam, że religia oferuje nam zafałszowany obraz rzeczywistości, ale sama potrzeba wiary religijnej dostarcza nam niezwykle cennych informacji na nasz temat i pozwala nam odkryć prawdę na temat naszej rzeczywistości wewnętrznej – rzeczywistości naszego życia, zarówno w wymiarze indywidualnym, jak i społecznym.

Powszechna religijność ludzkości wynika, jak się wydaje, przede wszystkim z następujących rzeczy. Po pierwsze, wiara jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, zaszczepiana ludziom od lat najmłodszych, kiedy ich umysły pozbawione są krytycyzmu i nasiąkają jak gąbka wszystkim, co tylko im się serwuje (pranie mózgu). Po drugie, odstępstwa od wiary karane są ostracyzmem społecznym, wykluczeniem jednostki na wielu innych płaszczyznach życia, a tego rodzaju presja sprzyja postawom lękliwym i wygodnickim. Po trzecie, wiara w życie pozagrobowe i wszechmocnego miłosiernego boga kompensuje ludziom faktyczne niedole ziemskiej egzystencji, na czele z jej skończonością oraz cierpieniem. Po czwarte, wiara, stanowiąc spoiwo społeczne, niweluje u jednostki poczucie osamotnienia i tworzy silną zbiorowość, w sposób oczywisty dając jej przewagę nad tymi, które są tegoż spoiwa pozbawione. Po piąte, człowiek indoktrynowany od maleńkości cierpi z powodu strachu przed wiecznym potępieniem, gwarantowanym mu przez religię w przypadku odstępstwa od wiary. Po szóste wreszcie, większość ludzi jest w stanie być moralna tylko wtedy, gdy za ma przed sobą perspektywę nagrody za dobro i kary za zło (w tym przypadku jest to nagroda i kara mająca charakter nadnaturalny). Jak widać, z niektórych punktów wynika jasno, że wiara religijna, niezależnie od wszystkich jej mankamentów, jest dla ludzkości czymś koniecznym, przynajmniej na pewnym etapie jej rozwoju.

Byłem niedawno na zakupach w Biedronce. Wydałem stówę, żeby następnego dnia ze zdumieniem stwierdzić, że zarówno lodówka, jak i szafka na suchy prowiant świecą pustkami. Po części była to wina mojego łakomstwa – po zakupach rzucam się na wszystko i jem do oporu, a tegoż dnia zafundowałem sobie trochę łakoci – ale…

Za 100 złotych można kupić trochę jedzenia, jeśli ogranicza się przy tym do najpotrzebniejszych produktów, w moim przypadku: chleba, sera, masła, zupek błyskawicznych, frytek, itd. Za tak skromną sumę pieniędzy jestem w stanie przeżyć tydzień i to bez poczucia biedowania. To możliwe, bo mam raczej niskie potrzeby i mieszkam na wsi. Jeśli jednak żyje się w mieście, gdzie człowieka na każdym kroku atakują fast foody, restauracje, księgarnie, kina, markety, lodziarnie, muzea i inne przybytki konsumpcyjnej rozpusty, ta sama stówa jest jak bilet, który umożliwia zwiedzającemu park rozrywki dostęp tylko do podstawowych atrakcji.

W chwili, gdy piszę te słowa, inflacja w Polsce jest najwyższa od ćwierćwiecza i wynosi 15,6 procent. Jeśli wierzyć zapewnieniom naszego rządu (a, jak uczy doświadczenie, wierzyć się mu nie powinno…), w najbliższych miesiącach spadek wartości pieniądza powinien wyhamować. Pożyjemy, zobaczymy. Jedynym pocieszeniem w tym wszystkim jest dla mnie to, że nie posiadam żadnych oszczędności, które uległyby w jej wyniku stopnieniu. Oczywiście, nie wszyscy mogą powiedzieć to samo.

Mój przyjaciel ma na głowie kredyt hipoteczny na 35 lat. Po wzrostach stóp procentowych musi spłacić około 160 tysięcy złotych więcej, niż wziął. Raty kredytu i rachunki (prąd, gaz, wywózka śmieci i nieczystości, itd.) kosztują jego i jego żonę łącznie 3300 złotych miesięcznie, a przecież coś jeszcze trzeba jeść, jakoś się ubrać, zadbać o dziecko (kosztuje to przecież o wiele więcej, niż 500 złotych, które dostają od państwa), itd. Kolega ów haruje dzień w dzień, od rana do wieczora, i nie stać go nawet na wyjazd na wakacje czy kupno czegoś tylko dla siebie.

To przerażające, ale tak właśnie żyje większość ludzi w naszym kraju. To, co nienormalne, stało się czymś absolutnie powszechnym, normą. Pracuje się tutaj nie po to, żeby żyć, ale po to, żeby pracować jeszcze więcej i ciężej – i mieć z tego jeszcze mniej. Dom, na którego spłatę tyra się dzień w dzień, staje się zaledwie bardziej luksusowym odpowiednikiem łagrowego baraku. Życia coraz większej ilości ludzi (”życie na kredycie”) należą do banków. Młody człowiek, chcący założyć rodzinę, a nie posiadający własnej odziedziczonej po przodkach ziemi nie ma innego wyboru, jak tylko wziąć na siebie brzemię kredytu hipotecznego i oddać się w ręce banksterów. Jeśli sytuacja będzie się pogarszać, niewykluczone, że za 30 lat nasi potomkowie będą wyjeżdżać w poszukiwaniu lepszego życia do Korei Północnej albo na Białoruś.