Archiwa tagu: konsumpcjonizm

I

Nie pamiętam czasów, kiedy mięso było na kartki, a na półkach sklepowych stał tylko ocet, ale pamiętają je chociażby moja matka i babka. Od czasu do czasu zdarza im się wrócić do nich pamięcią; co prawda i tak były w lepszym położeniu niż większość obywateli PRL-u, bo dziadek pracował w GS-ie, ale mimo wszystko był to zupełnie inny rynek, niż obecnie. Asortyment w sklepach był nieporównywalnie uboższy, a i dóbr nie dla każdego starczyło.

Gdy moja babka była młoda, raz na dwa tygodnie spotykała się z kobietami ze wsi, i wspólnie piekły chleb u jednej z nich. Wypiek był o wiele wytrzymalszy od sprzedawanych obecnie na skalę przemysłową – nie psuł się przez prawie dwa tygodnie. Gdy trzeba było upiec kolejny zapas, spotykały się ponownie, u następnej – i tak w kółko. Urządzenie większej uczty dla rodziny wymagało zaś ni mniej, ni więcej, tylko uboju tucznika lub drobiu. Było z tym, jak widać, sporo zachodu.

Dzisiaj mamy hipermarkety, markety ekspress, dyskonty, i centra handlowe. Towarów jest pod dostatkiem, a ich różnorodność przyprawia o zawrót głowy. Cukier? Proszę bardzo: trzcinowy, biały (do wyboru kilka rozmiarów kryształków lub kostka), cukier-puder, a dla diabetyków – słodzik. Mięso? Wszystko, od wieprzowiny, przez ryby i drób aż po wołowinę, a jeśli komuś mało i tego, może kupić owoce morza. Słodycze i przekąski? Jest ich bezlik. Napoje – o wszystkich smakach i rozmaitych właściwościach (pobudzających, izotonicznych, etc.). Jeśli ktoś ma ochotę na kuchnię włoską, meksykańską, azjatycką czy jakąkolwiek inną, nie będzie musiał obejść się ze smakiem. Ba, są nawet takie dziwy, jak frytki z kurczaka, nuggetsy, a także gotowe dania do podgrzania w kuchence mikrofalowej. Nawet papier toaletowy pojawia się w tylu tak różniących się od siebie wersjach, że czasami ciężko się zdecydować na którąś z nich.

Raczej nie myślimy o tym robiąc zakupy w marketach, ale Polska – choć biedna w porównaniu z krajami zachodu – materialnie nie miała się lepiej jeszcze nigdy. Pomińmy chwilowo kwestię tego, w jakim stopniu zawdzięczamy ten stan rzeczy rozmaitym czynnikom, takim jak: napływ obcego kapitału, działalność polityczna konkretnych partii, itd.; zapomnijmy też na moment o wysokich cenach i bezrobociu. Skupmy się na samym fakcie, że tak jest, a my zapominamy o tym, i czasem chyba jest nam z tego powodu nieco za dobrze. Gdyby było inaczej, mielibyśmy w sobie – mówię tutaj przede wszystkim o roszczeniowym pokoleniu moim i młodszych – więcej pokory, której pod dostatkiem mają ludzie od nas starsi, pamiętający czasy tak surowe, że obecne wydają się im w porównaniu z nimi szczytem luksusu.

Poza tym, zapatrzeni w napęczniałe od dóbr sklepowe półki często tracimy z oczu rzeczy znacznie ważniejsze od konsumpcji. Prawdę mówiąc, są one tak ogromne, że ledwie jeszcze widać zza nich prawdziwy sens życia, i trzeba się dobrze przypatrzeć (i stawać na palcach), żeby go dostrzec.

Na kilka dni przed końcem sierpnia poczułem jesień – powietrze stało się chłodniejsze, i pojawiła się w nim ta słynna, ledwie wyczuwalna woń zgnilizny. Pobieżne oględziny okolicznych drzew nie pozostawiły wątpliwości: przemijanie już zaczęło pozłacać ich liście. Na razie pojedyncze, ale jednak. Jak mogłem tego nie zauważyć?I (1)Jesień jest moją ulubioną porą roku. Wspomniany powyżej jedyny w swoim rodzaju zapach, widok sypiących się na wietrze pożółkłych liści, oraz kolorowe niemal nie do zniesienia zachody słońca niezmiennie wprawiają mnie w stan, którego nie potrafię wysłowić; dlatego też najlepszym zastępczym określeniem byłoby słowo: niewymowny. Jesień najmocniej oddziałuje na moje zmysły, toteż właśnie wtedy czuję się bardziej żyw, niż kiedykolwiek. Pośród kolorowych, łysiejących drzew i zasypanych liśćmi ścieżek nieustannie doświadczam tego, co Hans Castorp z Zaczarowanej góry Tomasza Manna nazywał Królowaniem. A kiedy nastaje babie lato… O tym nie będę opowiadał, bo to już nazbyt intymne.

Niemal nigdy nie narzekam na brak natchnienia, ale we wrześniu i październiku wena sprawuje nade mną szczególną pieczę. To właśnie wtedy buzuje we mnie radosne poczucie, że każda myśl jest tropem, którym – jeśli tylko zdecyduje się nim pójść – dotrę do małego, osobistego raju. I tak jest rzeczywiście – gdy siadam do zeszytu z zapiskami do swojego opus magnum, i piszę, zaczynając od pierwszych lepszych słów, które przyjdą mi do głowy, od bagateli, zawsze docieram do krainy poezji. Chcąc uszczknąć z niej coś dla innych, trzeba się jednak nieźle natrudzić.

Oczywiście, mam świadomość, że świat, który tak podziwiam, nie jest rzeczywistością czystą, że to zaledwie model rzeczywistości wykreowany przez moje niedoskonałe zmysły. Jako że parametry wizualne nie mogą istnieć w oderwaniu od nich, o wyglądzie takiej czystej, niezależnej od obserwatora rzeczywistości można powiedzieć tylko tyle, że nie istnieje; nie ma ona też zapachu, smaku, faktury, itd. – rzeczy same w sobie po prostu są. Mają strukturę geometryczną, właściwości mikroskopowe i makroskopowe, reagują chemicznie i fizycznie na obu tych poziomach wielkości, ale to byłoby na tyle.

Myślę o tym często, może nawet odrobinę za często. Obliczenia matematyczne naukowców pozwalają na wyjście poza obręb subiektywnego postrzegania, na zajrzenie do mechanizmu skrywającego się głęboko pod jego grubą obudową. Oczywiście, możliwość wglądu weń jest niewielka, jako że ogranicza się do spostrzeżeń pozostających w sferze abstrakcji; nie mniej jednak jest to rzecz fascynująca i fakt, że człowiek potrafi tego dokonać, uważam za jeden z jego największych sukcesów.

Na poziomie mikroskopowym wszyscy składamy się z atomów, które same w sobie są równie martwe, jak te, które znajdują się w materii nieożywionej. Każdy z nich można by z powodzeniem wymienić na jakikolwiek inny (oczywiście w obrębie tych samych pierwiastków i izotopów), i nie zrobiłoby to nam żadnej różnicy. Atomy te na wskutek pewnych procesów osiągają jednak taki poziom uporządkowania, i pozostają na takim poziomie relacji, że wspólnie tworzą żywy, samoświadomy organizm. Czy oznacza to, że na pewnym podstawowym poziomie jestem martwy jak głaz? Wygląda na to, że tak. Myśl ta nie wpędza mnie jednak w ponury nastrój; wręcz przeciwnie, uważam, że to bardzo zabawne. Choć jestem zbiorem cząstek, to jednak przede wszystkim istotą, która myśli i czuje.

Powiedziałbym, że podczas gdy naukowcy zajmują się drobiazgowym funkcjonowaniem rzeczywistości – często właśnie matematyczną abstrakcją – to domeną artystów jest podróż w kierunku przeciwnym – w stronę subiektywnego postrzegania właśnie. To ciekawe, ale i jedni, i drudzy uchodzą w oczach ogółu za osoby roztargnione i oderwane od rzeczywistości, podczas gdy tak naprawdę penetrują jej najbardziej krańcowe, przeciwstawne kierunki. Większość ludzi składających się na tenże ogół znajduje się gdzieś pośrodku, ale i wśród nich znajduje się wielu pasjonatów nauki i sztuki.