Archiwa tagu: poezja

XXIX

11 lipca podczas konferencji w Białym Domu prezydent USA Joe Biden przedstawił światu pierwsze zdjęcia wykonane przez Kosmiczny Teleskop Jamesa Webba – wyniesionego na orbitę 25 grudnia ubiegłego roku następcę Kosmicznego Teleskopu Hubble’a.

Jedno ze zdjęć – Webb’s First Deep Field (Pierwsze Głębokie Pole Webba; w swoim wpisie zamieszczam jego fragment) przedstawia gromadę galaktyk SMACS 0723, dryfującą w przestrzeni kosmicznej w odległości 4,6 miliardów lat świetlnych od Ziemi. Sfotografowany odcinek nieba równy jest rozmiarowi ziarnka piasku wyciągniętego na długość ludzkiej ręki. Dodać należy, że przeciętna galaktyka zawiera od dziesięciu milionów do biliona gwiazd, i że gdziekolwiek byśmy nie spojrzeli przy użyciu tego cudu techniki, natrafimy na równie majestatyczne struktury.

Nasz kosmiczny horyzont, tj. sferyczny obszar, który potrafimy spenetrować przy użyciu technologii obserwacyjnych, ma średnicę 92 miliardów lat świetlnych – czyli odległości, jaką światło, poruszające się z prędkością niemal 300 tysięcy kilometrów na sekundę, pokonuje w ciągu 92 miliardów lat (choć sam Wszechświat ma 13,8 miliarda lat, przeszedł kiedyś okres gwałtownego wzrostu, tzw. inflacji, i nadal rozszerza się). Patrząc w głąb kosmosu, widzimy obiekty takimi, jakimi były w chwili emisji swego światła, zaglądamy więc nie tylko w głąb przestrzeni, ale i czasu. Naukowcy potrafią szacować wiek struktur ze sporą dokładnością. Do samego początku Czasu zajrzeć mogli nie będziemy jednak nigdy, niezależnie od mocy naszych teleskopów, jako że jeszcze w 380 tysięcy lat po narodzinach kosmosu wypełniała go jednorodna plazma, gorąca, pierwotna zupa z cząstek elementarnych, buzujące w niej elektrony rozpraszały zaś fotony, uniemożliwiając im podróż na duże odległości – światło tamtego okresu pozostało więc niejako na zawsze uwięzione w przeszłości. Dopiero po tym czasie, w miarę, jak plazma stygła, protony i elektrony zaczęły łączyć się w atomy wodoru, umożliwiając mu ucieczkę. Fotony z tego niezwykłego, pierwszego, plazmatycznego okresu ewolucji Wszechświata możemy dzisiaj obserwować pod postacią tzw. Reliktowego promieniowania tła (określanego często poetycko, ale bardzo trafnie echem Wielkiego Wybuchu).

Oczywiście, każdy potencjalny mieszkaniec kosmosu ma swój własny, sferyczny kosmiczny horyzont. Gdyby jakaś hipotetyczna cywilizacja żyjąca na końcu promienia naszego kosmicznego horyzontu spojrzała w naszym kierunku przez teleskop równie potężny jak te, którymi dysponujemy my, również ujrzałaby ten obszar takim, jakim był 13 miliardów lat temu, a nie takim, jakim jest w chwili obecnej. Możemy też tylko domyślać się, że poza obszarem, w który pozwalają zajrzeć nam prawa fizyki i nasza technologia, istnieje jeszcze więcej Wszechświata.

Warto wspomnieć, że widoczne na zdjęciu galaktyki powyginane jak zegary na obrazach i rzeźbach Dalego nie są bynajmniej zniekształcone na wskutek nieprawidłowej pracy teleskopu – przemierzając kosmos, światło tych obiektów natrafiło na gromady galaktyk, których pole grawitacyjne (zgodnie z założeniami ogólnej teorii względności Alberta Einsteina) dokonało jego zakrzywienia. XXIX (1)Kosmiczny Teleskop Hubble’a, znajdujący się na orbicie od 1990 roku, spełnił już swoje zadanie, dostarczając nam całego mnóstwa niezwykłych fotografii i danych, dzięki którym mogliśmy posmakować majestatu kosmosu i zgłębiać jego tajemnice. Kosmiczny Teleskop Jamesa Webba otwiera nowy, ekscytujący etap w badaniach otchłani Wszechświata. Widok, który przedstawia Pierwsze Głębokie Pole Webba zapiera dech w piersiach, a przecież stanowi efekt zaledwie 12,5 godzin pracy teleskopu! Warto też dodać, że nigdy wcześniej człowiek nie wykonał zdjęcia kosmosu w tak wielkiej rozdzielczości.

Przeczytałem ostatnio Dzieła (prawie) wszystkie Andrzeja Bursy w edycji wydawnictwa Znak. Jak wiedzą niemal wszyscy, autor jest zaliczany do grona poetów wyklętych – twórców wierszy, którzy wiedli trudne życie, często zakończone tragiczną, przedwczesną śmiercią, a należne im uznanie zyskiwali najczęściej dopiero po niej.

Zdaję sobie sprawę z tego, że dla wielu to, co zaraz powiem, będzie bluźnierstwem, ale poezja autora nie przemawia do mnie nawet w połowie tak mocno, jak do największych jej entuzjastów, których przecież, choć od śmierci poety minęło tyle lat, nie brakuje (o czym najlepiej świadczy chyba bardzo pokaźna liczba ocen i komentarzy zamieszczanych przez czytelników książki na portalu Lubimy Czytać). Nie powiada w niej Bursa niemal niczego, co byłoby mi potrzebne, co wywarłoby na mnie jakieś większe wrażenie, stymulowało mnie estetycznie, itd. Być może zresztą problem leży we mnie – być może nie posiadam w sobie jakichś zasobów (doświadczeń życiowych), które mogłyby pod jej wpływem rezonować; być może struna, którą wiersze te zdolne są potrącić, nie jest we mnie napięta dostatecznie mocno, by zyskać oddźwięk. Jakiekolwiek dzieło nie może być wszakże rozpatrywane w oderwaniu od psychiki czytającego. Wiem, że to realna możliwość, bo natrafiam przecież na opinie o genialnych zbiorach opowiadań Brunona Schulza, których autorzy oceniają je na 1 na 10 punktów, twierdząc wszem i wobec, że to dno i pięć metrów mułu.

Poza wierszami w tomie znajdują się również niewielkie próby dramatyczne oraz opowiadania. Obie te formy wywarły na mnie o wiele lepsze wrażenie niż poezja. Największą frajdę sprawiła mi lektura najobszerniejszego tekstu prozatorskiego – mini powieści pt. Zabicie ciotki. To utwór niemal doskonały – zachwycający stylem, językiem, kompozycją, makabrycznym humorem, niezwykle oryginalny, a przy tym posiadający podwójne dno. Czytając, z trudem mogłem uwierzyć w to, że napisał go tak młody człowiek (sam, będąc w jego wieku, tworzyłem przede wszystkim okropne gnioty).

To właśnie ta proza stanowi w moim odczuciu największe świadectwo talentu autora i skłania mnie do żalu nad tym, że nie było mu dane go rozwinąć (zmarł z powodu niezdiagnozowanej wady serca w wieku zaledwie 25 lat). Kto wie, ile wartościowych rzeczy napisałby, gdyby przeżył dwa razy tyle? Nie można wykluczyć, że wydawano by właśnie wielotomowy komplet jego dzieł zebranych.

20 lipca minie 5 lat od samobójczej śmierci wokalisty zespołu Linkin Park – Chestera Benningtona. W chwili, w której muzyk zdecydował się na odejście z tego świata, miał zaledwie 41 lat. Teoretycznie więc czekał go jeszcze szmat życia.

Pierwsze dwie płyty Linkin Park – Hybrid Theory i Meteora (a także po części trzecia, Minutes To Midnight) są dla mnie jednymi z najważniejszych krążków w całym moim życiu. Muzyka na nich zawarta nie tylko jest doskonała sama w sobie, ale też towarzyszyła mi w całym mnóstwie chwil – zarówno ciężkich, jak i radosnych – toteż odsłuchiwana dzisiaj budzi moc wspomnień tak wielką, że czasami, żeby zbytnio nie pogrążać się w dawnych czasach, mimo chęci posłuchania muzyki dla niej samej, odmawiam sobie tej przyjemności. Miewam jednak okresy, kiedy słucham ich przez cały tydzień.

Nie byłem, delikatnie mówiąc, fanem niczego, co Linkini stworzyli po Minutes To Midnight, i moim zdaniem nic nie dawało nadziei na to, by w przyszłości nagrali coś, czym trafiliby do fanów muzyki, od której zaczynali, brzdąkając w garażach Kalifornii. Nie zmienia to jednak faktu, że wiadomość o śmierci Benningtona była dla mnie szokiem, i że bardzo żal mi jego, jego tragicznego życia i tragicznej śmierci, wreszcie: talentu wokalnego i tekściarskiego (choć ten ostatni, moim skromnym zdaniem, po trzech pierwszych krążkach bandu uległ wypaleniu, pierwszy miał się znakomicie).

Szkoda też innych przedwcześnie zmarłych ludzi sławy i ich niewątpliwych zdolności: Kurta Cobaina, Amy Winehouse, Jimiego Hendrixa, Aviciiego, Ryszarda Riedla… Artyści to z reguły wrażliwi ludzie walczący z wieloma demonami, a świat showbiznesu, choć umożliwia im ekspresję na wielką skalę, jest pełen piekielnej presji oraz pokus, toteż ludzie ci nieustannie znajdują się pomiędzy młotem tej pierwszej, a kowadłem drugich. Wielu innych ledwo, ledwo wydostało się ze szponów nałogów takich jak alkohol czy narkotyki albo z przepastnej paszczy depresji.