Rozsmakowałem się ostatnio w daniach błyskawicznych marki Samyang – łatwym w przygotowaniu makaronie typu ramen. Kluski należy gotować przez 5 minut, potem odlać wodę, dodać przyprawy z saszetek (sos i płatki), przez pół minuty mieszać wszystko na patelni – i gotowe. Sklepy Internetowe oferują te dania w cenie ok. 6-8 złotych za paczkę. Niemal wszystkie smaki to bardzo ostre (przynajmniej jak na tego typu posiłki) wariacje kurczaka – z curry, kimchi, czarną fasolą, serem, papryką habanero i limonką, itd. Na szczęście w większości z nich zastosowano sztuczne aromaty kurczaka, toteż nadają się do spożycia przez wegetarian. Ilość wszelakich E w składzie jest dość duża – tych, którzy starają się odżywiać zdrowo, może wręcz zatrwożyć – ale wychodzę z założenia, że wszystko jest dla ludzi, jeśli tylko zachowuje się umiar.
Moim faworytem jest ostry kurczak o podwójnym poziomie ostrości – danie mające według producenta 8800 SHU – jednostek ostrości Scoville’a, w skali mierzonej ilością kapsaicyny, czyli substancji wywołującej uczucie ostrości (oznacza to, że aby przestać odczuwać ostrość danego preparatu – sosu, przyprawy, itd. – należy rozcieńczyć go z wodą w stosunku 1:8800. Najostrzejsza papryczka świata – Pepper X – ma ponad 3 miliony SHU, czysta kapsaicyna – aż 16 milionów SHU).
Jedzenie rzeczonego dania jest nie lada wyzwaniem dla kogoś, kto wcześniej miał do czynienia co najwyżej z musztardami. Sos piecze wargi, jamę ustną i gardło, doprowadza do łzawienia, czasami powoduje też lekkie zawroty głowy i drętwienie policzków. Tolerancja na ostrość zwiększa się jednak w miarę pochłaniania kolejnych porcji – w chwili obecnej podczas jedzenia zupki nie mażę się już jak dziecko, któremu ktoś zabrał cukierka; nie popijam też jej (i nie popijałem, z wyjątkiem dwóch pierwszych razów) żadnym napojem, mlekiem (tłuszcz rozpuszcza kapsaicynę, zmniejszając pieczenie), itd. Jakiś czas temu firma wypuściła wersję zupki o trzykrotnym poziomie ostrości – zawiera aż 13.200 SHU. Ponieważ jestem już nieco zaprawiony w boju, zamierzam wkrótce podjąć próbę zjedzenia jej. Nie po to, żeby chojraczyć, ale dlatego, że pikantne jedzenie zaczęło mi smakować (być może jestem trochę masochistą).Kilka miesięcy temu po raz pierwszy od 5 lat wybrałem się na badania krwi. Nie czułem się źle, ale zorientowałem się, że każdy, kogo znam, niezależnie od wieku, leczy się na coś, toteż niemożliwe, żebym ja sam był okazem zdrowia. Poza tym, nie miałem już siły słuchać wyrzutów ze strony mojej dziewczyny, twierdzącej (nie bez słuszności), że nie dbam o swoje zdrowie, jak należy.
Wyniki były dobre, nie licząc trzech parametrów, które wprawiły mnie w osłupienie. Glukoza – 131 (norma 70-99), żelazo – 174 (norma 65-175), cholesterol całkowity – 252 (norma – do 200). Najbardziej zdziwił mnie poziom żelaza – ponieważ od 13 lat nie jem mięsa i nie suplementuje tego pierwiastka, spodziewałem się raczej lekkiego jego niedoboru. Mama wysunęła przypuszczenie, że za jego ilość odpowiada tofu, którego w tamtym czasie jadłem całkiem sporo, i ku mojemu zdumieniu okazało się, że miała rację – ten sztuczny sojowy ser zawiera go bardzo dużo.
Gdy otrząsnąłem się nieco z szoku, uświadomiłem sobie, że nie miałem prawa spodziewać się niczego innego. Od zawsze jadłem co chciałem i kiedy chciałem (z wyłączeniem mięsa), a słodycze i słone przekąski stanowiły podstawę mojej piramidy żywieniowej. Nierzadko zaczynałem dzień od lodów Grycana, a kończyłem paczką chipsów albo orzeszków w panierce. Nutellę potrafiłem jeść łyżkami, a kilogram miodu wystarczał mi na zaledwie 2 tygodnie.
Postanowiłem niezwłocznie zrezygnować z wszelkich łakoci. O dziwo, nie sprawiło mi to większych trudności. Przez miesiąc poprzedzający kolejne badania krwi zjadłem zaledwie 1/5 niezdrowych rzeczy, którymi uraczyłbym się normalnie; zrezygnowałem też z tofu. W rezultacie cholesterol całkowity spadł do 223, glukoza – do 100, żelazo – do 107. Trudno było mi uwierzyć własnym oczom, ale to prawda. Kolejne badania krwi zrobię za 3 miesiące. Jestem ciekaw, jak wyniki będą prezentować się wtedy.
Postanowiłem iść za ciosem i badać się dalej. Ostatnio byłem na USG jamy brzusznej. Okazało się, że mam dwa niewielkie (2 i 5 mm) polipy na woreczku żółciowym i dodatkową śledzionę. Bonusowy narząd nie jest niczym patologicznym, ale narośle muszę skontrolować za pół roku, żeby sprawdzić, czy nie rosną. Gdyby tak było, należałoby pomyśleć o cholecystektomii – operacyjnym zabiegu usunięcia go. Wkrótce wybieram się do dermatologa, żeby przyjrzał się czarnemu pieprzykowi na moich plecach, który to pieprzyk 6 lat temu zalecono mi kontrolować co 2 lata – a ja, ponieważ nie swędział, nie powiększał się i nie czerwieniał, kompletnie straciłem zainteresowanie nim.
Przeczytałem szalenie interesującą książkę Laurence’a Reese’a pt. Złowroga charyzma Adolfa Hitlera. Miliony prowadzone ku przepaści, traktującą o osobowości niesławnego dyktatora, warunkach zewnętrznych, które umożliwiły mu działanie i jego poczynaniach. Jest rzeczą oczywistą, że fanatyzm, wiara i energia, z którymi Hitler głosił swoje poglądy na świat, nie porwałyby niemieckich tłumów, gdyby nie licowały z ich przekonaniami, lękami oraz pragnieniami i nie obiecywały im świetlanej przyszłości, w którą tak bardzo chciały wierzyć, dzień w dzień walcząc o byt w ruinie, w którą kraj zmienił się po pierwszej wojnie światowej. Hitler był odpowiedzią na ich potrzeby – odpowiedzią równie desperacką, jak desperackie były one same. Człowiek tego rodzaju może dojść do władzy tylko w pewnych specyficznych uwarunkowaniach społecznych, historycznych, ekonomicznych, itd.
Emil Cioran napisał kiedyś: Można przyjąć za pewnik, że wiek XXI, skądinąd bardziej zaawansowany od naszego, Hitlera i Stalina będzie uważał za niewinnych młodzianków. Wielki myśliciel przesadził, ale rozumiem, co miał na myśli. Minęło zaledwie 75 lat od czasu, kiedy kominy niemieckich fabryk śmierci przestały dymić. Dzisiejsza technologia umożliwiałaby taśmowe uśmiercanie ludzi na skalę, która nie śniła się nazistom w ich najmroczniejszych snach. Rozwinęły się również narzędzia potencjalnego terroru – donosiciele nie są potrzebni, żeby ewentualne służby w rodzaju SB wiedziały o nas wszystko, gdyż informacjami na swój temat szastamy na lewo i prawo, korzystając z portali społecznościowych (ich bazy danych mogą okazać się kiedyś bardzo użyteczne).
A świat chwieje się w posadach. Lawinowy przyrost ludności, drastyczna zmiana klimatu, horrendalny dług publiczny USA, który pod koniec poprzedniego roku przekroczył 31 bilionów dolarów, sprowadzając kraj na skraj bankructwa, rosnąca potęga Chin, wojna na Ukrainie, sztuczna inteligencja, która odbierze pracę niezliczonej liczbie ludzi, starzenie się społeczeństw w krajach wysoko rozwiniętych – wszystkie te zjawiska i wiele, wiele innych prędzej czy później uformują krajobraz, który umożliwi karierę polityczną szaleńcom. Brzmi niewiarygodnie?… Przecież obłąkany jest sam Putin – człowiek stojący na czele największego kraju świata (17 milionów kilometrów kwadratowych powierzchni), liczącego sobie 143 milionów obywateli, a prezydentem 332-milionowego USA jeszcze niedawno był Donald Trump, wybrany na urząd w demokratycznych wyborach.
Jednym z najlepszych przykładów na to, jak łatwo zniszczyć demokrację, stanowi sama Polska. Utrzymujące się latami poparcie ogromnej części naszego społeczeństwa dla PiS-u pozwala tej partii na powolne zaprowadzanie dyktatury. Zaufanie którym darzą ją Polacy nie bierze się raczej z rzekomej charyzmy Jarosława Kaczyńskiego i Andrzeja Dudy – mają jej tyle, co kot napłakał – ale z jej ogłupiającego mariażu z kościołem i rozdawnictwa.