Archiwa tagu: rozrywka

XXXVII

Na początku stycznia wybrałem się z dziewczyną i mamą do kina na wielce wyczekiwany przez nas film – Avatr: Istota wody, kontynuację hitu kinowego z – jak ten czas leci! – 2009 roku. Zdecydowaliśmy się, jakże by inaczej, na format 3D. 

Fabuła jest prosta jak budowa cepa: zamieszkujący dżunglę mieszkańcy Pandory, klan Omaticaya, na czele z Jakiem Sully i jego rodziną, toczą walkę z ziemianami przybywającymi, by podbić glob. Po tym, jak wrogom udaje się schwytać dzieci Jake’a, ten, żeby zabezpieczyć najbliższych, decyduje się zrzec przywództwa i zamieszkać wśród członków nadmorskiego klanu Metkayina. Rodzina powoli asymiluje się z tubylcami i uczy życia na morzu. Niestety, ziemianie w końcu dopadają ich i tam, zmuszając do konfrontacji. 

Przesłanie filmu jest równie proste jak sama fabuła, co jednak nie odbiera mu siły wyrazu. Ziemianie postanawiają skolonizować Pandorę, ponieważ uczynili swoją macierzystą planetę niezdolną do życia; zamiast uczyć się od plemion zamieszkujących ten egzotyczny świat sztuki życia w zgodzie z naturą, natychmiast przechodzą do łupieżczej eksploatacji ich zasobów. Wszystko wskazuje więc na to, że nie wyciągnęli wniosków z zadanej samym sobie lekcji. 

Film stanowi arcydzieło widowiskowości. Każda jedna scena to spektakularna, zapierająca dech w piersiach wizja. Można powiedzieć, że przyroda Pandory stanowi zintensyfikowaną wersję przyrody ziemskiej – wszystko jest tutaj większe i bardziej kolorowe. Na punkcie cudownych widoków jestem bardzo wrażliwy, toteż nie zdziwiło mnie, że kilkadziesiąt razy do oczu napływały mi łzy zachwytu. Sceny walki (jest ich mnóstwo) to istny majstersztyk, a efekty 3D są wyśmienite (czasami ledwo powstrzymywałem się przed wyciągnięciem ręki, by schwytać to, co zdawało się wychodzić z ekranu). Wszyscy troje stwierdziliśmy jednogłośnie, że do tej pory nie widzieliśmy równie spektakularnego obrazu, i że jedynym mogącym go przebić widowiskiem widocznym na horyzoncie jest następna część (kręcona równorzędnie do drugiej, ma pojawić się w kinach już za 2 lata). James Cameron twierdzi, że dwie pierwsze części pentalogii (cykl ma składać się z pięciu części) to zaledwie nakrycie stołu przed obiadem. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie tego, czym jeszcze zaskoczy nas wielki reżyser. Chylę czoła.

Trwający 190 minut film kosztował łącznie od 350 do 460 milionów dolarów – zakładając ten najniższy próg należy przyjąć, że koszt produkcji jednej minuty oscyluje na poziomie 1 miliona 842 tysięcy USD (ile polskich filmów można by wyprodukować za te pieniądze?). W chwili, gdy piszę te słowa, Box Office wynosi ponad 2 miliardy dolarów.XXXVII (1) [Avatar - The Way of Water]Kilka miesięcy temu siostra kupiła Scrabble. Nie przepadam za planszówkami – od lat nie gram w nic z wyjątkiem szachów i chińczyka – toteż dałem się namówić na partyjkę z pewnym ociąganiem, nie spodziewając się fajerwerków. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po jakichś piętnastu minutach złapałem się na tym, że gra mi się wprost wyśmienicie!

Uproszczony opis gry wygląda następująco. W scrabble gra się od 2 do 4 osób. Każdy gracz losuje po 7 płytek z pojedynczymi literami, których to płytek jest 100, a potem układa z nich słowa na planszy podzielonej na odpowiadające im rozmiarami kwadraty (plansza ma powierzchnię 15 takich pól na 15). Dozwolone są niemal wszystkie słowa, z pewnymi jednak wyjątkami (ciekawych odsyłam do Internetu). Potem gracz losuje z woreczka tyle liter, ile zużył (zawsze ma posiadać ich 7). Literki mają rozmaitą punktację – od 1 za A, do 9 za Ź. Na planszy znajdują się pola premiowane – niektóre z nich mnożą liczbę punktów za ułożoną na nich literkę (np. układając literkę Ź w miejscu potrójnej premii literowej otrzymuje się 27 punktów), inne mnożą wartość punktową całego słowa. Punkty zapisuje się na kartce. Wygrywa ten, kto zbierze ich najwięcej do czasu, kiedy wyczerpią się płytki albo gdy pozostali gracze stwierdzą, że nie są w stanie zrobić użytku ze swoich. 

W chwili obecnej mój poziom gry jest zbliżony do poziomu gry mojej siostry i dziewczyny (która spędza długie godziny grając w scrabble – literaki – online); stosunek moich wygranych do przegranych wynosi 1 do 1. Najważniejsza jest jednak radość gry, a ta towarzyszy mi niezmiennie (doświadczam też wybuchów szczególnej frajdy, jak wtedy, kiedy ułożyłem słowo BOLEŃ, za które, dzięki dwóm premiowanym polom, otrzymałem 57 punktów, czyli jedną czwartą wszystkich zdobytych ostatecznie). Czasami podczas gry przypominam sobie mało znane słowa, których znaczenia sam nie pamiętam (sprawdzamy potem w słowniku scrabblisty, czy istnieją, i czy są dopuszczone przez grę; naciąłem się tylko trzykrotnie). 

W czasie, kiedy ja siedzę nad planszą do gry, zastanawiając się nad tym, jakie słowo i gdzie ułożyć z wylosowanych literek, tuż obok rozgrywa się koszmar wojny. Już prawie rok, odkąd szaleństwo jednego człowieka i wąskiej grupy poddanych mu ludzi doprowadziło do dramatu całych milionów. Rok – i nic nie wskazuje na to, żeby ten obłęd miał dobiec końca. A wszystko dlatego, że pewien psychopata chce zapisać się złotymi zgłoskami w rosyjskiej, jakże zakłamanej historii, jako ten, który podjął się rzekomo chwalebnego dzieła przywrócenia Rosji statusu imperium. 

Któregoś dnia przez godzinę oglądałem na pewnej stronie internetowej nieocenzurowane filmiki z wojny na Ukrainie. Makabryczny widok ciał ludzkich – poparzonych, spalonych i rozszarpanych przez wybuchy, zastygłych w śmiertelnym grymasie upiornego zadziwienia, strachu i bólu, potwornie okaleczonych, oderwanych kończyn, mózgów, wszelakiego rodzaju zniszczeń, bombardowań, scen batalistycznych, porzuconego sprzętu wojskowego wartego krocie, zrobiły na mnie kolosalne wrażenie. 

Na jednej z kompilacji widziałem filmik, na którym rosyjski żołnierz dzwoni na videorozmowę z telefonu zabitego ukraińskiego żołnierza do jego dziewczyny, i w wulgarnych słowach, śmiejąc się z radości, tłumaczy jej, że ten został przez niego zamordowany, a jego ciało pozostawione na polu walki, by rozszarpały je psy. Na jeszcze innym rosyjscy okupanci mordują dezertera, miażdżąc jego głowę ciężkim młotem wyburzeniowym. Wojna budzi w ludziach demony niepojęte dla człowieka żyjącego w pokoju; budzi je strach, pragnienie zemsty, propaganda. Nie mam wątpliwości co do tego, że znaczna część z nas, o ile nie większość, jest zdolna do zamordowania człowieka w obronie własnej lub najbliższych; okrutne znęcanie się nad drugim człowiekiem w ramach zemsty leży zapewne w możliwościach mniejszej liczby ludzi, ale sądzę, że każdy z nas zna kilka osób do tego zdolnych – osób na co dzień zachowujących się zupełnie normalnie, nie wykazujących skłonności sadystycznych i nie szukających antyspołecznych sposobów rozładowania agresji. To, że nie popełniamy morderstw, najczęściej jest po prostu kwestią okoliczności, które nie wymuszają na nas tak dramatycznych czynów. Nikt nie może mieć pewności, jak zachowałby się, gdyby zdrowie lub życie jego albo jego najbliższych znalazło się w niebezpieczeństwie.

Nie mam wątpliwości co do tego, że moralna odpowiedzialność za śmierć, przelaną krew, łzy, zniszczenia, spoczywa nie tylko na poszczególnych jednostkach, ale i, w stopniu jeszcze większym, na inicjatorach konfliktu. Moja niewiara w Boga i życie pozagrobowe ciąży mi tylko wtedy, kiedy myślę o ludziach, którzy na ziemi mogą ponieść zaledwie nieskończenie mały ułamek kary, na jaką zasługują – bądź nie poniosą jej wcale. Zbrodniarze wojenni, ludobójcy, są najgorszymi z najgorszych. Stalin mający na sumieniu śmierć dziesiątków milionów ludzi zmarł na wylew w wieku 75 lat, pozostając przy władzy; Mao Zedong, którego działalność polityczna przyniosła śmierć co najmniej 65 milionów, dożył lat 83; Pol Pot, który za swoich totalitarnych rządów wybił 1/4 ludności Kambodży (ok. 1,5 miliona ludzi), dociągnął do 73 roku życia, umierając kilka miesięcy po tym, jak nowa władza skazała go na dożywotni areszt domowy. Samobójstwo 56-letniego Hitlera jest miłym wyjątkiem na tle życiorysów pozostałych dyktatorów, ale błyskawiczna śmierć z własnej ręki i to, że potworne marzenie które chciał ziścić obróciło się w perzynę na jego oczach, nie stanowi żadnej rekompensaty dla ofiar wznieconej przez niego globalnej wojennej pożogi i piekła Holokaustu. 

Czar Miasta Spotkań cz.4 – Jarmark Bożonarodzeniowy

Od 17 listopada do 22 grudnia odbywa się na Wrocławskim rynku Jarmark Bożonarodzeniowy. Inicjatywa ta (zapoczątkowana w 2008 roku) oferuje wiele atrakcji i możliwość zrobienia ciekawych zakupów. Sprzedaż prowadzona jest w uroczych, drewnianych domkach-budkach od godziny 10 do 21. Stoisk takich znajdziemy aż 250. Asortyment jest bardzo szeroki, i każdy znajdzie coś dla siebie.

Jak można się tego spodziewać, ceny są wysokie (a nieraz nawet bardzo wysokie), więc raczej nie ma co marzyć o powrocie do domu z pełnym żołądkiem i torbami wyładowanymi zakupami. Ale przecież nie tylko konsumpcja magnesuje ludzi do zawitania na Jarmark – przede wszystkim dzieje się to za sprawą jego prawdziwie magicznej, baśniowej wręcz atmosfery, oderwania od rzeczywistości, które zapewnia obecność setek drewnianych domków, pobrzmiewających z rozgłośni świątecznych hitów, oraz ciepłych, dymnych zapachów mięsnej smażeniny niosących się w zimnym, rześkim powietrzu z budek gastronomicznych.

Pełnie swojej magii Jarmark odsłania przed przybyszem dopiero po zmroku. Wtedy też zapalają się szalenie kolorowe iluminacje, a mokra nawierzchnia odbija ich światło, potęgując wrażenie niesamowitości. Choć byłem tam dwukrotnie i za każdym razem padał zimny deszcz, nawet on nie był w stanie zepsuć nastroju (choć obfite opady śniegu przyjąłbym w tym czasie z otwartymi ramionami). Najwidoczniej nie tylko mi – wieczorem miejsce to przeżywa bowiem prawdziwe oblężenie.

Na Jarmarku całkiem sporo jest niewielkich jadłodajni; kupić można w nich nie tylko smażoną lub zapiekaną kiełbasę i tradycyjny polski bigos, ale i frytki, currywurst (niemiecki fast food – pieczona kiełbaska, pokrojona i polana sosem pomidorowym z dodatkiem curry), burgery, a nawet posiłki tak egzotyczne jak pieczone kasztany czy flammkuchen (alzackie danie a’la tarta z boczkiem i cebulą). Aromatami kusi także moc wędlin i serów (oscypki!). Zawiedzeni nie będą też wielbiciele łakoci – nabyć mogą prześlicznie udekorowane wyroby z piernika, watę cukrową (sprzedawaną również we wiaderkach), gofry (z dodatkiem kremu czekoladowego, konfitur), chałwę, a nawet czekoladowy kebab (koszt: 15 złotych), i wiele, wiele więcej.

Zimą, jak to zimą: zimno. Żeby się rozgrzać, można poganiać trochę za zakupami, ale od tego bolą nogi; w końcu dobrze jest przycupnąć i wypić coś ciepłego. Jarmark oferuje choćby gorącą czekoladę, oraz (dla pełnoletnich) kilka rodzajów grzańca. W pewnym domku można nawet strzelić 40 ml lufę starej dobrej czystej (choć za kosmiczną cenę 10 złotych). W kilku stoiskach można także kupić alkohol na wynos. Królują miody pitne, wina oraz nalewki, ale i miłośnicy czegoś mocniejszego znajdą coś dla siebie. Ja sam opuściłem to miejsce z dwiema butelkami napitku – trójniakiem i dwójniakiem. Oba bardzo dobre.

Sporo na jarmarku również rękodzieła (w tym i bardzo egzotycznego pochodzenia). Oczywiście, nie wszystkie wyroby prezentują wysoki poziom wykonania. Jak na każdym tego typu wydarzeniu, i tutaj znajdzie się trochę szpetnej tandety (w dodatku droższej niż gdzie indziej).

Jak już wspominałem, budki to nie jedyna atrakcja Jarmarku. Znaleźć można na nim kuźnię kowalską (wybija się tam imienne podkowy na szczęście), a nawet karuzele (tłumnie oblegane). Jest też scena, na której odbywają się koncerty i widowiska (na przykład 10 grudnia wystąpi tam słynny iluzjonista Jędrzej Bukowski). Nie zabrakło także atrakcji przygotowanych z myślą o najmłodszych – choćby chatki w której mogą zrobić sobie zdjęcie ze Shrekiem i Fioną, oraz pracowni, gdzie maluje się bombki.

Zapomniałbym o najważniejszym: nad wszystkimi tymi niezwykłościami góruje przepięknie przystrojona, wysoka choinka. Warto pod nią zajrzeć. Kto wie, czy Święty Mikołaj nie zostawił tam dla nas jakiegoś podarunku?

Czar Miasta Spotkań cz.3 – Zoo i Afrykarium

Jednym z miejsc, który turysta podróżujący po Wrocławiu powinien koniecznie zobaczyć, jest tamtejszy ogród zoologiczny. Nawet jeśli odbyliście już niejedną wycieczkę do zoo i nie czujecie entuzjazmu na myśl o podziwianiu egzotycznych zwierząt po raz kolejny, warto odwiedzić to miejsce chociażby ze względu na tamtejsze Afrykarium. Jest to obiekt, w którym zapoznać można się z ogromnymi akwariami prezentującymi życie około 100 gatunków zwierząt wodnych i lądowych zamieszkujących Afrykę.

Cena wstępu na teren Zoo i Afrykarium (nie ma oddzielnych biletów) może niestety trochę przerażać, w szczególności tych, którzy mają zamiar odwiedzić je całą rodziną; bilet normalny kosztuje 45 złotych, a ulgowy 35. Dzieci do 3 roku życia, oraz osoby po 75 mają zapewnione darmowe wejście. Należy również pamiętać o tym, żeby uzbroić się w kwotę dodatkowych 25 złotych na osobę na wypadek, gdybyście przebywając w Zoo chcieli coś zjeść i wypić. A niemal na pewno będziecie chcieli.

Pora na małą wskazówkę, dla wszystkich tych, którzy chcieliby zrobić na terenie Afrykarium udane, pamiątkowe zdjęcia. Ponieważ nie wolno tam fotografować z użyciem lampy błyskowej, a pomieszczenia się zaciemnione, należy zaopatrzyć się w bardzo dobry aparat, najlepiej rasową lustrzankę – w przeciwnym razie zdjęcia wyjdą bardzo niewyraźne. Ja niestety nie dysponowałem tego rodzaju aparatem, toteż moje fotki akwariów nawet w małym stopniu nie oddają ich rzeczywistego piękna. Warto również nadmienić, że wewnątrz budynku Afrykarium jest bardzo ciepło i dość duszno, warto więc nie zrażać się długością kolejki do szatni, i jeśli mamy na sobie kurtkę, oddać ją na przechowanie na czas zwiedzania. Zaoszczędzi nam to dużego dyskomfortu i pozwoli cieszyć się podróżą, jak należy.

Jeśli dotychczas mieliśmy jakieś wątpliwości co do tego, czy warto było zapłacić 45 złotych za bilet wejściowy, rozwiewa je już widok pierwszych ogromnych akwariów ukazujących faunę i florę Morza Czerwonego. W krystalicznie czystej, podświetlonej światłem wodzie, w której zatopiono sztuczną rafę koralową, pływa ponad 50 gatunków ryb. Większość z nich jest wprawdzie niewielkich rozmiarów, ale wizualnie prezentują się przepięknie z uwagi na ich dużą ilość oraz fantastyczne barwy. Mniejsze (ale wciąż fascynujące) są akwaria Tanganiki i Malawi – afrykańskich jezior.Czar Miasta Spotkań cz.3 - Zoo i Afrykarium (1)Kontrast dla powyższych akwariów stanowią mętne, zielonkawe wody rzeki Nil. Przez akwaria możemy zaobserwować, jak kłębią się w nich tajemniczo i sennie pokaźnych rozmiarów ryby (grubowargi). Na wyższym, przepięknie stylizowanym piętrze, znajduje się sztuczny wodospad (świetnie miejsce na pamiątkowe zdjęcie) i taras, z którego podziwiać można hipopotama milowego. Jest to również rejon, w którym swobodnie fruwają ptaki.Czar Miasta Spotkań cz.3 - Zoo i Afrykarium (2)Jednym z etapów podróży robiących największe wrażenie jest przejście przez zatopiony w wodzie osiemnastometrowej długości tunel dedykowany Kanałowi Mozambickiemu. Ujrzymy w nim rekiny, intrygujące samogłowy, żółwie, oraz płaszczki. Te ostatnie wywierają szczególne emocje, od czasu do czasu przepływając tuż nad głowami zwiedzających, przy czym wyglądają jak surrealistyczne ptaki. Uprzedzam fanów selfie, że na fotkę na tle pustego tunelu nie macie nawet co liczyć – miejsce to jest stale i tłumnie oblegane.

Następuje zejście w dół, do akwariów, przez które podziwiać można zwierzęta zamieszkujące teren Wybrzeża Szkieletów. Najbardziej widowiskowymi stworzeniami w tym dziale są meduzy pływające w podświetlonej na czerwono wodzie. Niestety, przez nieuwagę ominąłem całą rozciągającą się na zewnątrz trasę Wybrzeża Szkieletów, toteż nie mogę zdać z niej relacji.

Ostatnim przystankiem jest Dżungla Kongo. I tutaj można podziwiać zwierzęta, również przez akwaria (np. wcinające wodorosty manaty), ale znacznie większe wrażenie robi odwzorowanie flory – a więc wszędobylska roślinność. Ogrom egzotycznej zieleni sprawia, że naprawdę można poczuć się jak w tropikalnym lesie. W dodatku jest to miejsce dobrze oświetlone dzięki czemu bez trudu można wykonać w nim dobrej jakości zdjęcie.Czar Miasta Spotkań cz.3 - Zoo i Afrykarium (3)Na terenie właściwego Zoo również znajduje się cała masa wartych obejrzenia zwierząt (m. in. żyrafy, słonie, tygrys, zebry, niedźwiedź, przeurocza rodzina surykatek, i wiele, wiele więcej), jak i oddzielnych budynków tematycznych – m. in. terrarium, małpiarnia, ptaszarnia. Na mnie największe wrażenie zrobiło terrarium, gdzie oczywiście obejrzeć można gady, płazy, oraz owady. Znajduje się tam również niewielkie, ale świetne pomieszczenie ze swobodnie fruwającymi, pokaźnych rozmiarów motylami. Koniecznie powinniście odwiedzić również niewielki budynek ze zwierzętami z Sahary (znajduje się tuż przy wejściu do Zoo) – można w nim zobaczyć prześliczne gryzonie! Wielką furorę wśród zwiedzających robi też tzw. Dzieciniec Zwierzęcy, gdzie można do woli dokarmiać i głaskać znajdujące się w boksach zwierzęta. Są wśród nich między innymi kozy, owce, osły. Bezpośrednia interakcja z tymi stworzeniami daje mnóstwo radości, oraz możliwość zrobienia fajnych zdjęć.Czar Miasta Spotkań cz.3 - Zoo i Afrykarium (5)Przychodzi taki moment, że człowiek zmęczony wrażeniami i wielogodzinnym spacerem głodnieje. Jeśli byliście kiedyś w jakimkolwiek Zoo, macie z pewnością pojęcie o tym, jak bardzo ceny posiłków na jego terenie są wywindowane. Nie inaczej jest i we Wrocławskim ogrodzie zoologicznym. My z przyszłą Panią Morfeuszową wybraliśmy się do Karczmy Lwa – lokalu, który swą nazwę zawdzięcza temu, że jego oszklony taras graniczy bezpośrednio z lwim wybiegiem. Lwy niespecjalnie przejmują się wprawdzie jedzącymi tam ludźmi (uwierzcie mi – znacznie mniej, niż wasze własne, domowe koty), ale od czasu do czasu przechodzą obok szyby, wywołując żywe emocje. W menu dostępne są m. in. zupy, gofry (te co prawda w bajońskiej cenie 14 złotych za sztukę), oraz typowo fast foodowe jedzenie, takie jak zapiekanki. My zamówiliśmy po porcji frytek (koszt – 7 złotych, porcja średniej wielkości), i po herbacie z rumem (15 złotych za szklankę, bardzo smaczna, elegancko podana, z rzeczywiście wyczuwalnym alkoholem). Mimo ogromnego tłoku oraz zamieszania, na realizacje zamówienia czekaliśmy poniżej dziesięciu minut. Miejsce opuściliśmy zadowoleni z jego naprawdę fajnej atmosfery.Czar Miasta Spotkań cz.3 - Zoo i Afrykarium (4)Podsumowując, we Wrocławskim Zoo bawiliśmy się naprawdę świetnie. Zobaczyliśmy multum fascynujących zwierząt, ujrzeliśmy środowiska w jakich żyją, i, oczywiście, zrobiliśmy masę pamiątkowych zdjęć. Być może zajdziemy tam jeszcze kiedyś w porze letniej, żeby ujrzeć je w pełnym rozkwicie.

Na koniec jeszcze jedna mała rada dla potencjalnych turystów: jeśli zamierzacie zwiedzić całe Zoo, zarezerwujcie sobie na ten cel dobre cztery godziny – obiekt jest bowiem naprawdę duży. Jeśli nie macie tyle czasu, a jesteście ciekawi świata i chcecie zobaczyć coś, czego wcześniej nie widzieliście w żadnym rodzimym tego typu obiekcie, odwiedźcie chociaż Afrykarium. Niezapomniane wrażenia gwarantowane!

Pamiętnik Gracza #2 – ”MediEvil”

Każdy, kto miał w swoim domu konsolę, pamięta z pewnością doskonale pierwszą grę, w którą dane mu było zagrać, i ma do niej szczególny sentyment. W moim przypadku był to ”MediEvil” – platformówka, w której gracz wcielał się w postać kościotrupiego wojaka powołanego do walki z czarnoksiężnikiem Zarokiem. ”MediEvil” prawdopodobnie nie zachwyciłby dzisiejszych graczy przyzwyczajonych do rozbudowanych produkcji okraszonych realistyczną grafiką, ale wierzę, że starzy jego fani powróciliby doń chętnie na te kilka godzin – choćby z czystego sentymentu. Ja zagrałem, po latach przerwy, przypominając sobie, jak przechodziłem tą grę po raz pierwszy, jeszcze mając 10 czy 11 lat, bez znajomości języka angielskiego znacznie ułatwiającego rozgrywkę i bez karty pamięci. I ten pierwszy raz chciałem opisać, upamiętnić w tym tekście.Pamiętnik Gracza #2 - ''MediEvil'' (1)Zmartwychwstanie nastąpiło w obszernej krypcie, w której na szczęście znaleźć można było nieco oręża, oraz miało się sposobność bezpiecznego zaznajomienia ze sterowaniem. Wydobyłem się z niej czym prędzej, żeby zaznać walki. Przebrnięcie przez Cmentarz wypełniony zmartwychwstałymi, krwiożerczymi umarlakami nie nastręczało mi wielu trudności, ale i tak budziło masę emocji. Zombie wychodziły z trumien nagle wyrastających spod ziemi, budziły się do życia wstając z zażywanej na niej drzemki, bądź po prostu szwendały się po okolicy. Najczęściej atakowały grupami, czasami nawet składającymi się z pięciu osobników. Rozprawiałem się nimi głównie przy użyciu miecza, czasami wspomagając się sztyletami do rzucania. Ugryzienia tych nieboskich stworzeń nie powodowały większych ubytków energii, a tą i tak regenerowałem w zielonych fontannach tryskających z ziemi. Zanim doszedłem do końca tego upiornego miejsca, zdobyłem również sporo złota, za jakie mogłem nabyć amunicję do broni dalekiego zasięgu.Pamiętnik Gracza #2 - ''MediEvil'' (2)Szybko zorientowałem się, że na każdym poziomie była do zdobycia Czara Dusz, materializująca się na wskutek wypełniania jej duszami wybijanych przeciwników. Zdobycie Kielicha uprawniało mnie każdorazowo do wejścia do Hallu Bohaterów, gdzie od żywych posągów owianych chwałą wojowników otrzymywałem oręż oraz inne dobra. Zdobyć w ten sposób mogłem między innymi kuszę, łuki, włócznie, miecze, młot, topór, a nawet gromy. Regularne poszerzanie swojego oręża zwiększało szanse na powodzenie w coraz trudniejszych misjach, toteż nigdy nie opuszczałem placu boju nie wybiwszy większości potworów i nie zebrawszy zeń Czary.Pamiętnik Gracza #2 - ''MediEvil'' (3)Długi czas problemem było dla mnie dostanie się na szczyt Cmentarnego Wzgórza. Dwa stojące tam zaczarowane posągi nieustannie wypluwały z siebie głazy, toczące się w dół wijącą się niczym wąż ścieżką, u której końca wpadały w krater wypełniony lawą. Poległem masę razy zanim nauczyłem się korzystać z licznych skrótów i dotarłem do celu, gdzie posągi zawstydzone swą klęską rozpadły się na drobne kawałki. W podziemiach wzgórza znajdowały się zamknięte lochy, w których – poza wyjącymi wniebogłosy umarlakami – ukryta była Czara i inne dobra. Długo nie mogłem wpaść na pomysł sposobu na otwarcie krat, i pomijałem zebranie kielicha. Nieco pocieszała mnie za to możność zdobycia maczugi, ulokowanej na ogrodzonym placu, strzeżonym przez dwa mordercze, bezgłowe zombie.Pamiętnik Gracza #2 - ''MediEvil'' (4)Wewnątrz Mauzoleum na Wzgórzu już na samym starcie trzeba było zmierzyć się ze stadem impów, spektakularnie i z kwikiem wyskakujących z krypt. Otaczały mnie gromadnie i bezlitośnie przypalały pochodniami, ale miażdżyłem je jednym celnym ciosem maczugą. Na szczęście do walki zagrzewała mnie potężna muzyka – majestatyczna symfonia grana na organach. Nie dość jednak, że bardzo ciężko było mi przedrzeć się przez upstrzone szklanymi kolcami, zapadające się korytarze i lokacje wypełnione świniopodobnymi pokrakami, to jeszcze przed opuszczeniem tego miejsca musiałem zmierzyć się z pierwszym bossem – szklanym demonem który wydobył się z kolorowego witraża. Stwór był wiele razy większy ode mnie, stosował rozmaite ataki i zranić można było go tylko wówczas, gdy ładował swoje siły do przypuszczania najsilniejszych z nich. Starcie było ciężkie, ale ekscytujące. Pokonany, pozostawił po sobie klucz z kości.Pamiętnik Gracza #2 - ''MediEvil'' (5)Powrót na Cmentarz okazał się znacznie cięższy niż przypuszczałem. Już na samym początku stanąłem przed nie lada wyzwaniem, które chociaż nie było przymusowe, kusiło swoją tajemnicą. Wcześniej wezbraną, a teraz opadłą rzeką płynęły bowiem spokojnie trumny, które, jak mniemałem, mogły dostarczyć mnie w jakieś sekretne miejsce niczym łodzie. Cały szkopuł tkwił w tym, że trzeba było dużej zręczności, żeby wskoczyć na nie z mostu. Nim dokonałem tej sztuki, wiele razy topiłem się, ale trud się opłacił: zgodnie z moimi przewidywaniami ów makabryczny środek transportu pozwolił mi dotrzeć w miejsce ukrycia małej fortuny. Po terenie cmentarza biegały teraz jak oszalałe hordy bezgłowych zombie, za bramą którą otworzyłem zyskanym w walce ze szklanym demonem kluczem budziły się do życia wilki, zaś u końca wędrówki musiałem zetrzeć się z kolejnymi bossami w postaci zaczarowanych psów, materializujących się wyłącznie w chwili atakowania mnie z wyskoku.Pamiętnik Gracza #2 - ''MediEvil'' (6)Pole Strachów na Wróble było najeżonym niebezpieczeństwami, morderczym miejscem. Z kopek siana masowo wyskakiwały z zamiarem zadźgania mnie widłami czarnoskóre, otyłe farmerki, a zza drewnianych płotów – strachy na wróble. Te ostatnie najpierw rozchylały łachy którymi były powleczone, wypuszczając spod nich stado złowrogich wron, a potem wirowały obłąkańczo wzbijając w powietrze tumany piachu. Otaczające mnie zewsząd łany żyta zamieszkane były przez skoczne, i niezwykle szybkie stworzenia, które po wejściu w ich siedlisko zabijały mnie jednym ugryzieniem. Musiałem bardzo pilnować się, żeby niechcący, z rozbiegu, nie wejść im w paradę. W jednym z miejsc, za szerokim pasmem złocistych pól majaczyła niedostępna mi Czara, i długo nie mogłem znaleźć sposobu na dostanie się do niej, więc czasami z oślim uporem próbowałem sforsować przeszkodę jak najszybszą próbą przedostania się na następną stronę, ale owe zabójcze, złośliwe stworzenia za każdym razem zabijały mnie niemal natychmiast. Każdy punkt życia był zaś więcej niż na wagę złota – na końcu farmy znajdowały się bowiem kręgi wypełnione śmiercionośnymi pułapkami.Pamiętnik Gracza #2 - ''MediEvil'' (7)Dyniowy Wąwóz był jednym z najbardziej opętanych przez demoniczne siły miejsc, do jakich trafiłem na swojej drodze. Całymi masami spod ziemi wyrastały przede mną człekopodobne, dyniowe stwory opluwając mnie toksycznym miąższem lub smagając korzeniami. Dopomagały im to skaczące jak piłki, to wybuchające niczym bomby owoce dyni, również bardzo liczne. Te same potwory uprzykrzały mi misję również na Dyniowej Przełęczy, gdzie musiałem uszkodzić korzenie olbrzymiej dyni-matki, wysysającej soki z życiodajnej gleby. Kiedy tego dokonałem, stanąłem do walki z nią jako bossem, ale potyczka była iście banalna, ponieważ stworzenie nie mogło się ruszać, a z odległości nijak nie było w stanie mnie zranić. Kiedy pokonałem ją, rzeczywiście przywróciłem tym samym częściową równowagę w przyrodzie.Pamiętnik Gracza #2 - ''MediEvil'' (8)Śpiąca Wioska już na pierwszy rzut oka niepokoiła zbytnią cichością i wyludnieniem. Po zajrzeniu do pierwszych kilku budynków – kuźni i kościoła – natykać zacząłem się na owładniętych złymi mocami zwyczajnych ludzi, którzy na mój widok od razu rzucali się do ataku. Na zewnątrz miasta panoszyły się dziewczynki w czerwonych kapturkach uzbrojone w toporki, wewnątrz domów – chłopi z siekierami i gospodynie domowe z patelniami. Okazało się, że konsekwencją za przelanie ich niewinnej krwi był ubytek w wartości Czary, ale na szczęście mogłem chwilowo unieszkodliwiać ich ogłuszając przy pomocy wślizgu. Rozwiązanie tajemnic które kryło to miejsce kosztowało mnie wiele czasu i wysiłku. Żeby tego dokonać, z zapałem tłumaczyłem przy użyciu słownika języka Angielskiego treści wskazówek zawartych w stojących tu i ówdzie księgach.Pamiętnik Gracza #2 - ''MediEvil'' (9)Ogrody Azylu przywitały mnie kojącą oczy zielenią i uwodzącą duszę, tajemniczą muzyką. Z każdej strony otaczał mnie labirynt z żywopłotu, którego przystrzyżone na podobieństwo zwierząt elementy owładnięte były złymi mocami i atakowały mnie z zaskoczenia. Torując sobie drogę poprzez nie, oraz nawiedzonych ogrodników, szybko dotarłem do kamiennej twarzy wystającej ze ściany – Zielonego Jacka, strażnika tego miejsca. Chcąc dostać się do Azylu, wszedłem z nim w układ, w myśl którego on miał zadawać mi zagadki, ja zaś miałem je rozwiązywać. Z pierwszej z nich wynikało dla mnie jasno, że mam zwiedzić ogród w poszukiwaniu drzewek stylizowanych na gwiazdki, i zniszczyć je, co też uczyniłem. Gdy powróciłem do Jacka, dał mi kolejną zagwozdkę, brzmiącą: ”Żyję dla śmiechu, żyję dla tłumu/Bez nich jestem niczym”. Przespacerowałem się po ogrodzie zauważając, że mur oddzielający mnie od jednej z jego części z niknął. Udałem się tam, i znalazłem połać terenu na której przebywał uformowany z zieleni, śpiący trefniś, otoczony pięcioma tabliczkami osadzonymi na bolcach. Każda z tabliczek przedstawiała z jednej strony uśmiechniętą maskę, z drugiej – smutną. Szybko domyśliłem się, że należało przekręcić wszystkie tabliczki przy użyciu broni w taki sposób, by uśmiechnięte twarze skierowane były w stronę stwora. Kłopot był w tym, że pozostawione samym sobie szybko wracały do początkowej pozycji przedstawiającej przygnębienie. Pomimo dużych chęci i wielu powziętych prób nie udało mi się wykazać zręcznością wystarczająco dużą do dokonania tego. Z wielkim zawodem poddałem się, i powróciłem do zadania przy okazji kolejnego zetknięcia się z grą wiele lat później, rozwiązując je bez żadnego problemu.Pamiętnik Gracza #2 - ''MediEvil'' (11)Zaczarowana Ziemia już po wstępnym spacerze po niej okazała się być miejscem tajemniczym i groźnym, bo zamieszkanym przez jadowite rośliny i żaby. Zgłębianie owych mrocznych sekretów było fascynujące, ale i pracochłonne, tak, że wielokrotnie kończyłem poziom nie rozwiązując ich. Najbardziej frapowała mnie platforma strzeżona przez dwa posągi demonicznych ptaszydeł, których żywe pierwowzory latały wysoko w górze oczekując walki ze mną. Posągi te blokowały dostęp do niej przy pomocy miotanych z oczu czerwonych promieni śmierci. Zanim udało mi się tam dostać, musiałem – poza rozwikłaniem kilku zagadek – stoczyć ciężkie boje z leśnymi diabłami, oraz dostać się kolejką linową na szczyt gigantycznego drzewa, do gniazda ogromnego, drapieżnego ptaszyska, którego trzy jaja kryły w sobie pieniądze, kamień runiczny, oraz tarczę.Pamiętnik Gracza #2 - ''MediEvil'' (12)Tak trafiłem na Stawy Starożytnej Śmierci – rozległe bagniska kryjące w swoich odmętach nieumarłych, wśród których znajdowali się również rycerze tak doskonale opancerzeni, że pokonać ich mogłem wyłącznie poprzez zepchnięcie w wodę i utopienie. Zakapturzony przewoźnik umarłych, którego napotkałem na początku swojej przygody z tym miejscem, zaoferował mi transport w zamian za dostarczenie mu kilku żołnierskich hełmów rozlokowanych na bagnach, na co oczywiście przystałem. Kompletowanie ich było zadaniem wymagającym niezwykłej zręczności i było śmiertelnie trudne. Wielokrotnie ginąłem w topielisku podczas próby przeskoku z jednego oddzielonego nim miejsca na drugie, nieumiejętnego lawirowania wąskimi ścieżkami, bądź przypadkowego trafienia bronią w skrzynki z bombami energetycznymi o wielkiej sile odrzutu. Szybko nauczyłem się, że w takim miejscu pośpiech jest najgorszym doradcą, ale trudno było mi z niego zrezygnować, ponieważ mordercza specyfika tego miejsca kazała mi opuścić je jak najprędzej. Kiedy zebrałem potrzebne przewoźnikowi przedmioty, ten, zgodnie z umową, podryfował w kierunku, którego sobie zażyczyłem.Pamiętnik Gracza #2 - ''MediEvil'' (13)Po tym etapie moja płyta z grą zacinała się na wskutek rys, i żadne rozpaczliwe, a czasem nawet głupie zabiegi – jak mycie jej rozmaitymi płynami – nie były w stanie sprawić, że ruszy, co wprawiało mnie we wściekłość i przygnębienie. Oglądałem zdjęcia na okładce gry przedstawiające kolejne, niedostępne mi poziomy i puszczałem wodze wyobraźni, zastanawiając się, co też mogą kryć? Kiedy dzisiaj myślę o tych czasach, wprost trudno mi uwierzyć, że kiedyś życie naprawdę mogło być tak proste – że działający dysk z grą komputerową mógł uczynić ze mnie najszczęśliwszego człowieka na świecie! A jednak, wspomnienia nie kłamią – wierzę im tym bardziej, że przechodząc grę powtórnie teraz, jako 27 latek, doświadczyłem pierwiastka owej dziecięcej beztroski na własnej skórze.

Zima Dorosłego Człowieka

Nie da się ukryć, że zima rzeczywiście cieszy najbardziej dzieci. Ziąb, ciemność i mokrość niezbyt sprzyjają polepszeniu nastroju u zawalonych obowiązkami dorosłych, a i walka z nimi kosztuje wiele wysiłku i pieniędzy. Każdy dorosły – w mniejszym bądź większym stopniu – posiada jednak w sobie dziecko, i czasami taki wewnętrzny maluch niesfornie przejmuje kontrolę nad sztywnością i zmęczeniem życiem. Zechciejcie posłuchać paru ciepłych słów pod adresem zimy, na którą z racji swojej specyficznej natury Piotrusia Pana patrzę nie tylko chłodnym okiem.

Można śmiało stwierdzić, że wizualne piękno zimy mierzy się przede wszystkim obfitością śniegu. Z dzieciństwa zapamiętałem zimy białe jak futro kreta albinosa, śnieżne, więc przynoszące frajdę wynikającą z możliwości przeprowadzenia bitwy na śnieżki, jazdy na sankach czy ulepienia bałwana, i do takiego właśnie jej obrazu teraz, jako dorosły człowiek, mam sentyment. Niestety, klimat się zmienia, i obecnie taka utęskniona pora roku trafia się raz na kilka lat. Na wsi prezentuje się wtedy nieskończenie piękniej niż w mieście. Za dnia wszechobecna, puszysta biel lśniąca w promieniach bystrego słońca kontrastuje z równie nieskazitelnym błękitem nieba w sposób orzeźwiający duszę, zaś noce, podczas których temperatura spada do minus dwudziestu stopni, a śnieg skrzy się jak brokat w świetle księżyca w pełni i gwiazd, dopełniają dzieła. A szadź osadzająca się rankami na ogrodzeniach z siatki i źdźbłach długiej, wyschniętej trawy? A tajemnicze nie mniej niż legendarny kwiat paproci kwiaty mrozu wyrastające nocą na szybach okiennych? A słońce odbijające się w kroplach drgających na czubkach sopli zwisających z dachów? Doprawdy, żadna z pór roku nie sprawia wrażenie równie pięknej w najdrobniejszych szczegółach, co zima w pełni. A kiedy tego wszystkiego braknie, cóż zostaje? Pozbawiona uroku surowość ziemi zmarzniętej na kamień, śpioch natury winny pozostawać niczym sacrum pod kolorem niewinności, a wystawiony jakby dla profanacji na widok publiczny. Dyskomfort spowodowany brakiem śniegu osiąga naturalnie apogeum w święta Bożego Narodzenia oraz sylwestra.

Oczywiście nie wszystkie okoliczności sprzyjają wzruszeniom wywoływanym przez widok przyrody drzemiącej niczym noworodek pod grubą pierzyną białego puchu. Każdy, kto posiada przydomowe podwórko, zna aż za dobrze uczucie towarzyszące wstaniu rankiem i ujrzeniu go zaśnieżonego w stopniu uniemożliwiającym przejazd autem. Walka z opadem przy pomocy łopaty bywa czasochłonna i ciężka, zaś piękno zimy wydaje się w takich chwilach bardziej okrutne, niż brzydota najsurowszych jesiennych nocy. Inne wrażenia towarzyszą z reguły odśnieżaniu wieczorami, podczas gdy śnieg pada obficie grubymi płatami, fantastycznie widocznymi w świetle latarni. Czasami staję pod jedną z nich, wyciągam w górę ręce, i macham nimi niczym pływak, dając się ponieść złudzeniu, że pikuję tym sposobem w górę, w niebo, pod prąd zimnych drobinek. Moim cichym marzeniem jest stanąć tak kiedyś z bliską osobą, i wtuliwszy się piersią w jej plecy nauczyć ją umiejętności poniesienia się tej nastrojowej chwili.

Problemy sprawia również długo utrzymująca się bardzo niska temperatura, sprawiająca, że co i raz zamarznie a to woda w hydroforze czy rurach, a to kanalizacja, bez których ani rusz. Prosimy wtedy o pomoc wujka, który jest istną złotą rączką i nie ma dla niego rzeczy niemożliwych, a przy tym cechuje go niezrównana, bezwarunkowa życzliwość. Mimo, że wszelkie awarie doprowadzają nas – mnie i domowników – do szewskiej pasji, zawsze okazuje się, ze nawet w takich okolicznościach – a może przede wszystkim w nich? – jest miejsce na humor.

Zima daje oczywiście okazję nie tylko do siedzenia w domu, ale i do sportowej aktywności. Nigdy – nad czym bardzo ubolewam – nie bylem w górach i nie miałem okazji nauczyć się jeździć na nartach czy desce snowboardowej, zaś do jazdy na łyżwach nie miałem odwagi, brak mi bowiem wyczucia równowagi. Nie należę jednak do tych, którzy w zimę barykadują się w domu aż do wiosny. Tym, na czym spędzam najwięcej czasu poza domem w owej białej porze roku, są ślizgawki. Na polach, po przejściowych roztopach tworzą się, a potem zamarzają, wielkie kałuże, po których można z dobrego rozpędu sunąć i kilkanaście metrów, bawiąc się po drodze w walkę o utrzymanie równowagi bądź zwrot do tyłu. Wielu wrażeń dostarcza również spacer po zamarzniętym korycie tutejszej, niedużej rzeki. Łazikując natrafia się na rozmaite pod względem koloru i faktury rodzaje lodu, obserwuje przepływającą pod spodem wodę i uwięzione w zmarzlinie duże pęcherze powietrza. Czasami obciążony spacerowiczami lód trzaska złowieszczo, co natychmiastowo podnosi poziom adrenaliny we krwi. Jeśli zaś śnieg lepi się jak trzeba, i jest go dużo, wychodzę na podwórku, i lepię igloo lub bałwana. 3 lata temu udało mu się stworzyć samodzielnie wielkoluda wysokości ponad 3 metrów, przy czym musiałem wspomagać się rozkładaną drabiną. Dzieło było imponujące, ale na wskutek odwilży jeszcze tego samego dnia zaczęło chylić się ku upadkowi, który w końcu zaliczyło. Z całej tej pracy została kupa śniegu, która topniała jeszcze długo po tym, jak wszędzie cały puch dawno zmienił się w wodę, co, jakby nie było, stanowiło jednak jakieś wyróżnienie.

Można pomyśleć, że podczas marcowych roztopów, kiedy całe piękno zimy rozpływa się niczym makijaż na twarzy pięknej matki natury, nie ma już niczego, na czym można by zawiesić z radością ucho i oko. Wtedy to jednak, znad rzek i rzeczek niesie się kojące grzechotanie trących o siebie kier lodu. Usiąść na pniu wyciętego drzewa i posłuchać tego dorocznego koncertu natury będącego zimowym odpowiednikiem letnich popisów muzycznych żab czy świerszczy, to wielka rzecz, której wspomnienie koi chłodem do snu podczas polegiwania latem w wygrzanym łóżku.

Jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że – paradoksalnie – każdy płatek śniegu jest wyjątkowo piękny, ale każda zima jest identycznie brzydka, tymczasem posiada surową, ale delikatną urodę, tym ciekawszą, że nie sposób jej docenić na wyretuszowanych komputerowo zdjęciach, podczas siedzenia w ciepłym domu. Żeby dać się jej uwieść, trzeba tylko z własnej woli wyjść jej naprzeciw – najlepiej zezwalając wcześniej ukrytemu w nas dziecku na trochę swobody.