Na początku stycznia wybrałem się z dziewczyną i mamą do kina na wielce wyczekiwany przez nas film – Avatr: Istota wody, kontynuację hitu kinowego z – jak ten czas leci! – 2009 roku. Zdecydowaliśmy się, jakże by inaczej, na format 3D.
Fabuła jest prosta jak budowa cepa: zamieszkujący dżunglę mieszkańcy Pandory, klan Omaticaya, na czele z Jakiem Sully i jego rodziną, toczą walkę z ziemianami przybywającymi, by podbić glob. Po tym, jak wrogom udaje się schwytać dzieci Jake’a, ten, żeby zabezpieczyć najbliższych, decyduje się zrzec przywództwa i zamieszkać wśród członków nadmorskiego klanu Metkayina. Rodzina powoli asymiluje się z tubylcami i uczy życia na morzu. Niestety, ziemianie w końcu dopadają ich i tam, zmuszając do konfrontacji.
Przesłanie filmu jest równie proste jak sama fabuła, co jednak nie odbiera mu siły wyrazu. Ziemianie postanawiają skolonizować Pandorę, ponieważ uczynili swoją macierzystą planetę niezdolną do życia; zamiast uczyć się od plemion zamieszkujących ten egzotyczny świat sztuki życia w zgodzie z naturą, natychmiast przechodzą do łupieżczej eksploatacji ich zasobów. Wszystko wskazuje więc na to, że nie wyciągnęli wniosków z zadanej samym sobie lekcji.
Film stanowi arcydzieło widowiskowości. Każda jedna scena to spektakularna, zapierająca dech w piersiach wizja. Można powiedzieć, że przyroda Pandory stanowi zintensyfikowaną wersję przyrody ziemskiej – wszystko jest tutaj większe i bardziej kolorowe. Na punkcie cudownych widoków jestem bardzo wrażliwy, toteż nie zdziwiło mnie, że kilkadziesiąt razy do oczu napływały mi łzy zachwytu. Sceny walki (jest ich mnóstwo) to istny majstersztyk, a efekty 3D są wyśmienite (czasami ledwo powstrzymywałem się przed wyciągnięciem ręki, by schwytać to, co zdawało się wychodzić z ekranu). Wszyscy troje stwierdziliśmy jednogłośnie, że do tej pory nie widzieliśmy równie spektakularnego obrazu, i że jedynym mogącym go przebić widowiskiem widocznym na horyzoncie jest następna część (kręcona równorzędnie do drugiej, ma pojawić się w kinach już za 2 lata). James Cameron twierdzi, że dwie pierwsze części pentalogii (cykl ma składać się z pięciu części) to zaledwie nakrycie stołu przed obiadem. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie tego, czym jeszcze zaskoczy nas wielki reżyser. Chylę czoła.
Trwający 190 minut film kosztował łącznie od 350 do 460 milionów dolarów – zakładając ten najniższy próg należy przyjąć, że koszt produkcji jednej minuty oscyluje na poziomie 1 miliona 842 tysięcy USD (ile polskich filmów można by wyprodukować za te pieniądze?). W chwili, gdy piszę te słowa, Box Office wynosi ponad 2 miliardy dolarów.Kilka miesięcy temu siostra kupiła Scrabble. Nie przepadam za planszówkami – od lat nie gram w nic z wyjątkiem szachów i chińczyka – toteż dałem się namówić na partyjkę z pewnym ociąganiem, nie spodziewając się fajerwerków. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po jakichś piętnastu minutach złapałem się na tym, że gra mi się wprost wyśmienicie!
Uproszczony opis gry wygląda następująco. W scrabble gra się od 2 do 4 osób. Każdy gracz losuje po 7 płytek z pojedynczymi literami, których to płytek jest 100, a potem układa z nich słowa na planszy podzielonej na odpowiadające im rozmiarami kwadraty (plansza ma powierzchnię 15 takich pól na 15). Dozwolone są niemal wszystkie słowa, z pewnymi jednak wyjątkami (ciekawych odsyłam do Internetu). Potem gracz losuje z woreczka tyle liter, ile zużył (zawsze ma posiadać ich 7). Literki mają rozmaitą punktację – od 1 za A, do 9 za Ź. Na planszy znajdują się pola premiowane – niektóre z nich mnożą liczbę punktów za ułożoną na nich literkę (np. układając literkę Ź w miejscu potrójnej premii literowej otrzymuje się 27 punktów), inne mnożą wartość punktową całego słowa. Punkty zapisuje się na kartce. Wygrywa ten, kto zbierze ich najwięcej do czasu, kiedy wyczerpią się płytki albo gdy pozostali gracze stwierdzą, że nie są w stanie zrobić użytku ze swoich.
W chwili obecnej mój poziom gry jest zbliżony do poziomu gry mojej siostry i dziewczyny (która spędza długie godziny grając w scrabble – literaki – online); stosunek moich wygranych do przegranych wynosi 1 do 1. Najważniejsza jest jednak radość gry, a ta towarzyszy mi niezmiennie (doświadczam też wybuchów szczególnej frajdy, jak wtedy, kiedy ułożyłem słowo BOLEŃ, za które, dzięki dwóm premiowanym polom, otrzymałem 57 punktów, czyli jedną czwartą wszystkich zdobytych ostatecznie). Czasami podczas gry przypominam sobie mało znane słowa, których znaczenia sam nie pamiętam (sprawdzamy potem w słowniku scrabblisty, czy istnieją, i czy są dopuszczone przez grę; naciąłem się tylko trzykrotnie).
W czasie, kiedy ja siedzę nad planszą do gry, zastanawiając się nad tym, jakie słowo i gdzie ułożyć z wylosowanych literek, tuż obok rozgrywa się koszmar wojny. Już prawie rok, odkąd szaleństwo jednego człowieka i wąskiej grupy poddanych mu ludzi doprowadziło do dramatu całych milionów. Rok – i nic nie wskazuje na to, żeby ten obłęd miał dobiec końca. A wszystko dlatego, że pewien psychopata chce zapisać się złotymi zgłoskami w rosyjskiej, jakże zakłamanej historii, jako ten, który podjął się rzekomo chwalebnego dzieła przywrócenia Rosji statusu imperium.
Któregoś dnia przez godzinę oglądałem na pewnej stronie internetowej nieocenzurowane filmiki z wojny na Ukrainie. Makabryczny widok ciał ludzkich – poparzonych, spalonych i rozszarpanych przez wybuchy, zastygłych w śmiertelnym grymasie upiornego zadziwienia, strachu i bólu, potwornie okaleczonych, oderwanych kończyn, mózgów, wszelakiego rodzaju zniszczeń, bombardowań, scen batalistycznych, porzuconego sprzętu wojskowego wartego krocie, zrobiły na mnie kolosalne wrażenie.
Na jednej z kompilacji widziałem filmik, na którym rosyjski żołnierz dzwoni na videorozmowę z telefonu zabitego ukraińskiego żołnierza do jego dziewczyny, i w wulgarnych słowach, śmiejąc się z radości, tłumaczy jej, że ten został przez niego zamordowany, a jego ciało pozostawione na polu walki, by rozszarpały je psy. Na jeszcze innym rosyjscy okupanci mordują dezertera, miażdżąc jego głowę ciężkim młotem wyburzeniowym. Wojna budzi w ludziach demony niepojęte dla człowieka żyjącego w pokoju; budzi je strach, pragnienie zemsty, propaganda. Nie mam wątpliwości co do tego, że znaczna część z nas, o ile nie większość, jest zdolna do zamordowania człowieka w obronie własnej lub najbliższych; okrutne znęcanie się nad drugim człowiekiem w ramach zemsty leży zapewne w możliwościach mniejszej liczby ludzi, ale sądzę, że każdy z nas zna kilka osób do tego zdolnych – osób na co dzień zachowujących się zupełnie normalnie, nie wykazujących skłonności sadystycznych i nie szukających antyspołecznych sposobów rozładowania agresji. To, że nie popełniamy morderstw, najczęściej jest po prostu kwestią okoliczności, które nie wymuszają na nas tak dramatycznych czynów. Nikt nie może mieć pewności, jak zachowałby się, gdyby zdrowie lub życie jego albo jego najbliższych znalazło się w niebezpieczeństwie.
Nie mam wątpliwości co do tego, że moralna odpowiedzialność za śmierć, przelaną krew, łzy, zniszczenia, spoczywa nie tylko na poszczególnych jednostkach, ale i, w stopniu jeszcze większym, na inicjatorach konfliktu. Moja niewiara w Boga i życie pozagrobowe ciąży mi tylko wtedy, kiedy myślę o ludziach, którzy na ziemi mogą ponieść zaledwie nieskończenie mały ułamek kary, na jaką zasługują – bądź nie poniosą jej wcale. Zbrodniarze wojenni, ludobójcy, są najgorszymi z najgorszych. Stalin mający na sumieniu śmierć dziesiątków milionów ludzi zmarł na wylew w wieku 75 lat, pozostając przy władzy; Mao Zedong, którego działalność polityczna przyniosła śmierć co najmniej 65 milionów, dożył lat 83; Pol Pot, który za swoich totalitarnych rządów wybił 1/4 ludności Kambodży (ok. 1,5 miliona ludzi), dociągnął do 73 roku życia, umierając kilka miesięcy po tym, jak nowa władza skazała go na dożywotni areszt domowy. Samobójstwo 56-letniego Hitlera jest miłym wyjątkiem na tle życiorysów pozostałych dyktatorów, ale błyskawiczna śmierć z własnej ręki i to, że potworne marzenie które chciał ziścić obróciło się w perzynę na jego oczach, nie stanowi żadnej rekompensaty dla ofiar wznieconej przez niego globalnej wojennej pożogi i piekła Holokaustu.