LIV

Od czasu swojego – wielce niedoskonałego – powieściowego debiutu w 2019 roku (Jowita, Videograf) uderzałem do wydawnictw trzykrotnie. Dwa razy oferowałem im powieść, jeden raz zbiór opowiadań. Za każdym razem efekt był ten sam: jednoznaczne milczenie albo – rzadziej – odpowiedzi odmowne. Niezmiennie godziłem się z takim stanem rzeczy, uznając, że choć jeszcze tym razem nie udało mi się przebić, to z pewnością pracując nad danym utworem dopracowałem swój warsztat pisarski i zbliżyłem się do celu – że moje szanse rosną. Pojawienie się generatywnej AI, która wkrótce umożliwi generowanie wysokiej jakości treści każdemu człowiekowi zmienia jednak postać rzeczy. Przez pół roku mozolnej pracy (w najlepszym wypadku), którą poświęcę na w pełni samodzielne stworzenie nowego dzieła, byle partacz korzystający z AI zdąży wysłać do wydawców 20 propozycji wydawniczych, a może i więcej. Niebo jest limitem. 

Będę szczery: na samą myśl o tym, że miałbym konkurować o uwagę czytelników z kimś, kto generuje teksty przy pomocy AI, chce mi się rzygać. Rozsądek podpowiada wręcz, że jest to poniżej mojej godności i że może powinienem wycofać się z tej rywalizacji. I pewnie tak by się stało, gdybym pisał przede wszystkim dla rozrywki potencjalnego czytelnika. Literatura jest dla mnie jednak czymś o wiele, wiele więcej – sposobem pracy nad sobą, autoterapią i narzędziem przeżywania życia. W żadnym innym jego obszarze nie mogę równie mocno dać upustu swej inteligencji, wrażliwości, wyobraźni i humorowi (w stopniu, w jakim je posiadam). Jest też środkiem komunikacji ze światem, sposobem na bądź co bądź introwertyczne (bo jestem właśnie skrajnym introwertykiem), ale na swój sposób pełne bycie wśród ludzi. 

Niektórzy cieszą się tym, że generatywna AI doprowadzi do demokratyzacji procesu twórczego, umożliwiając tworzenie osobom pozbawionym talentu. Śmiem twierdzić, że to bzdura – generowanie tekstu przy pomocy AI nie ma niemal nic wspólnego z procesem twórczym. Napisanie tekstu w pełni samodzielnie różni się od wygenerowania go tak, jak samodzielne układanie glazury w łazience różni się od zatrudnienia w tym celu fachowca i poinstruowania go, w jaki wzór ma ułożyć płytki, by uzyskać oczekiwany przez nas efekt. Ludzie korzystający z AI do generowania tekstów zasługują więc na miano pisarzy tak, jak ludzie zatrudniający fachowców do remontu łazienki zasługują na miano tychże fachowców. Mogą mieć jakąś wizję, ale to kto inny odwala za nich robotę. 

Równie dużo mówi się o tym, że AI pozwoli pisarzom na zwiększenie produktywności. No tak – pisarz, który do tej pory pisał jedną książkę rocznie, będzie mógł teraz ‘’napisać’’ ich pięć, dziesięć albo i piętnaście. Pozostaje tylko pytanie: po co to wszystko? Kto będzie je czytał, skoro 60% Polaków nie czyta w ciągu roku nawet jednej książki, ci, którzy czytają regularnie, stanowią znikomy odsetek społeczeństwa, a ilość książek rokrocznie zalewających rynek już teraz jest wprost ogromna? Dodajmy, że uwaga odbiorców sztuki i czas, którzy mogą poświęcić na jej kontemplację, jest ograniczona. 100 dzieł dostanie od 1000 odbiorców proporcjonalnie więcej uwagi, niż 10.000 dzieł. Nawet najwspanialsze treści wygenerowane z użyciem lub przez AI dostaną niewiele więcej uwagi, niż podrzędny mem – i równie szybko odejdą w zapomnienie, ustępując miejsca innym, które podzielą ich nieszczęsny los. Pojawienie się zaawansowanej generatywnej sztucznej inteligencji (np. ChatGPT-3.5) doprowadzi do gigantycznej transformacji rynku i kultury czytelniczej. Wydawnictwa podzielą się na takie, które będą wydawać wyłącznie ”ludzką” literaturę i takie, dla których kwestia autorstwa będzie obojętna, a kiedy AI będzie w stanie tworzyć teksty niemal bez udziału człowieka, pojawią się podmioty dostarczające wysoce spersonalizowaną literaturę na zamówienie. O tym, które modele wydawnicze będą górą, zdecydują oczywiście czytelnicy-konsumenci. 

W swoim wyśmienitym artykule A.I.-Generating Garbage is Polluting Our Culture dla New York Times’a Eric Hoel, neuronaukowiec i pisarz, stwierdza: Tak jak XX wiek wymagał szeroko zakrojonych interwencji w celu ochrony wspólnego środowiska, tak wiek XXI będzie wymagał szeroko zakrojonych interwencji w celu ochrony innego, ale równie krytycznego wspólnego zasobu, którego nie zauważyliśmy dotychczas, ponieważ nigdy nie był zagrożony: naszej ludzkiej kultury. To genialne stwierdzenie. Istnieje szansa, że na mocy odpowiednich ustaw treści tworzone z użyciem AI będą musiały zawierać swego rodzaju znak wodny, możliwy do wykrycia przez specjalne programy. Jak pisałem wcześniej, literatura (i wszelkie inne formy sztuki) jest dla mnie – i dla wielu innych twórców oraz czytelników – drogą do samego siebie i do drugiego człowieka, sposobem na głęboko intymne obcowanie z nim, toteż nie istnieje dla mnie w oderwaniu od osoby jej autora i jego doświadczeń życiowych. Nie ma tutaj ani szczypty romantyzacji – to jej strona czysto praktyczna. Czytanie książki tworzonej przez AI (lub współtworzonej) można przyrównać do rozmowy z botem. Ten może z czasem stać się mądrzejszy od człowieka, bardziej empatyczny, już teraz jest też nieskończenie cierpliwy… ale nigdy nie będzie prawdziwym człowiekiem. Czy to istotna różnica? – tak, bo bot nie jest w stanie sprawić, że człowiek stanie się mniej samotny – może co najwyżej dostarczyć iluzji zrozumienia. Dlatego też nawet, jeśli AI będzie z czasem w stanie produkować w hurtowych ilościach sążniste powieści na poziomie Wiesława Myśliwskiego, nie sięgnę po nie nigdy. Kiedy AI stanie się dostatecznie potężne, chętnie dowiem się od niej kilku rzeczy, ale zupełnie nie interesuje mnie jako twórca czy współtwórca. Jestem też pewien, że w przyszłości nie zabraknie twórców, zdolnych snuć wybitne i rewelacyjne narracje o człowieku XXI wieku bez wspomagania się AI. Syntetycznie tworzona literatura jest mi potrzebna tak samo, jak robotyczny kot – czyli wcale. 

Pozwolę sobie na chwilę ludzkiej i autorskiej słabości. Boli mnie to, że wkrótce każdy będzie mógł wygenerować dzieła literackie na poziomie, do osiągnięcia którego my, prawdziwi pisarze (nie ważne, lepsi czy gorsi, ale samodzielni i szczerzy, więc prawdziwi), dążyliśmy latami mozolnej pracy, boli mnie, że ktoś taki będzie miał kaprys nazywania się pisarzem dla podbudowania swego ego. Najbardziej jednak boli mnie to, że nieuchronnie pojawią się ludzie, którzy będą tworzyć z lub za pomocą AI, wmawiając innym, że zrobili to w pełni samodzielnie. Kiedy poczynania niektórych z nich wyjdą na jaw, czytelnicy stracą zaufanie nie tylko do nich, ale też do tych, którzy naprawdę będą tworzyć samemu. 

Pozostaje mi nadzieja, że istnienie AI nie zabije w nas, prawdziwych twórcach, pragnienia w pełni samodzielnego wyrażania siebie i swoich wizji. Nasza artystyczna natura sprawia, że żyjemy pełnią życia wtedy, kiedy tworzymy z potrzeby serca. Róbmy więc dalej swoje i inspirujmy innych do tego samego. Nieśmy światło natchnienia – jest niezwykle potrzebne takim, jak my. 

LIII

OpenAI zapowiedziało na swojej stronie internetowej nowy program sztucznej inteligencji – nazywa się Sora – umożliwiający tworzenie minutowych filmików na polecenie (prompt) użytkownika. Oglądając próbki wygenerowanych w ten sposób materiałów, nie mogłem uwierzyć własnym oczom – scenki są niezwykłej wprost jakości. Sora znajduje się obecnie w fazie testów – pracownicy firmy robią, co mogą, żeby uniemożliwić możliwość generowania przy użyciu programu szkodliwych treści (pornograficznych, rasistowskich, makabrycznych, itd.). Wkrótce zostanie udostępniona zwykłym użytkownikom.

Potęp, który dokonał się w ciągu ostatnich 2 lat w dziedzinie AI, przyprawia o zawrót głowy. Sprawdzając możliwości tej technologii – dopiero przecież raczkującej; Yuval Noah Harari porównuje ją do bakterii wychodzącej z zupy organicznej miliardy lat temu – nagle poczułem się nieprawdopodobnie staro – jakbym nie nadążał już za światem. A przecież mam dopiero 35 lat.

Na stronie OpenAI znajduje się opis celów firmy. Ludzie odpowiedzialni za stworzenie tej technologii oświadczają, że zrobią, co w ich mocy, żeby wdrażać ją w sposób zrównoważony i etyczny. Aby tego dokonać, potrzebne są ścisłe międzynarodowe regulacje, o które sami zabiegają. Problem w tym, że wielcy tego świata nie bardzo wiedzą, jak się do tego zabrać.

Istnieje bardzo wysokie prawdopodobieństwo, że ludzkość udławi się AI. Upowszechnienie kolejnej, bardziej zaawansowanej wersji ChatGPT, zdolnej zastąpić ludzi w wykonywaniu ich pracy zarobkowej, może spowodować, że zatrudniające ich firmy postanowią drastycznie zredukować etaty i przerzucić się na tańszą i efektywniejszą pracę maszyny. To, czy w miejsce zlikwidowanych miejsc pracy powstaną nowe, nie jest pewne, a nawet gdyby, nie wiadomo, jakich wymagałyby kwalifikacji (ich osiągnięcie mogłoby wymagać wielu lat nauki). Gdyby następstwa okazały się tak dramatyczne – a to bardzo możliwe – dalsze wdrażanie tej technologii byłoby dla ludzkości katastrofalne.

Możliwe, że dobra, które przyniesie nam AI, choć same w sobie cudowne, okażą się niczym wobec kosztów, które przyjdzie nam za nie zapłacić. Będziemy musieli jako ludzkość zadać sobie pytania w rodzaju tych, czy pozbawienie pracy kilkuset milionów ludzi to uczciwa cena za opracowanie lekarstw na wyniszczające choroby, rozwiązanie zagadek kosmologicznych i zwiększenie produktywności. Wydaje się niemal oczywiste, że korzystanie z pewnych możliwości zaawansowanej AI dla dobra ogółu ludzkości trzeba będzie pozostawić w rękach wąskiej grupy specjalistów.

Istnieje też bardzo wysokie ryzyko, że ludzie będą posługiwać się AI do wyrządzania innym krzywdy. Cyberprzestępczość, której rozwój umożliwił Internet, może rozwinąć się na niespotykaną dotąd skalę. Dotychczas żeby stworzyć wirusa komputerowego, trzeba było mieć jako takie pojęcie o kodowaniu; wkrótce będzie mógł zrobić to każdy. Technologia DeepFake już teraz umożliwia naklejenie obrazu twarzy dowolnej osoby do, na przykład, oblicza aktorki lub aktora w filmie pornograficznym. Najstraszniejsza jednak (rysująca się już dzisiaj) możliwość, którą stwarza silna AI, to oczywiście użycie jej przez Rządy do zaprowadzenia i utrzymania dyktatury – na przykład poprzez szerzenie dezinformacji i propagandy, powszechną inwigilację, itd.

Zdolność ludzkości do uczenia się na własnych błędach uważam za mocno ograniczoną. To, czego nasi dziadkowie doświadczyli na własnej skórze – koszmar drugiej wojny światowej, komuna, itd. – nawet pomimo tego, że ukształtowało realia, w jakich żyjemy, samo w sobie stanowi dla nas abstrakcję. To nie my sami sparzyliśmy się na faszyzmie i komunizmie, a cudze rany nigdy nie bolą dokładnie tak, jak własne. Zaawansowana AI będzie najpotężniejszym narzędziem w historii ludzkości. Myślę, że nie dorośliśmy jeszcze jako cywilizacja do posługiwania się nim z odpowiednią ostrożnością.

Nawet, gdyby AI mogło zarobić dla społeczeństwa biliony dolarów, które podlegałyby redystrybucji, np. w formie gwarantowanego dochodu podstawowego, pozostaje problem braku celu w życiu. GDP – o ile jego wprowadzenie rzeczywiście będzie wykonalne – prawdopodobnie będzie dostatecznie duży, by pozwolić ludziom na załatwienie podstawowych potrzeb bytowych, ale zbyt niski, by móc korzystać z życia – jeździć na wakacje, korzystać z rozrywek. Być może znaczna część ludzi stanie przed bezmiarem wolnego czasu, z którym nie będą mieli co począć.

Obejrzałem na YouTube wiele podcastów, w których eksperci od AI oraz intelektualiści wypowiadali się na temat generatywnej sztucznej inteligencji, ale żaden z nich nie podjął szerzej wątku syntetycznie produkowanej sztuki i losu ludzkich artystów. Myślę, że wiem, dlaczego: tylko nikły procent z nich jest w stanie utrzymać się wyłącznie z uprawiania sztuki. Większość z nich traktuje ją jako dodatkowe źródło dochodu. Aspekt ekonomiczny nie jest jednak jedynym wartym rozpatrzenia – równie ważny jest aspekt psychologiczny i socjologiczny.

Multum żyjących obecnie twórców – pisarzy, muzyków, malarzy, itd. – poświęciło całe swoje życie doskonaleniu rzemiosła, które mogłoby zaowocować poruszającą sztuką. Perspektywa bliskiego pojawienia się potężnej technologii, która na pewnym punkcie swego rozwoju będzie w stanie produkować na zawołanie przeciętnego użytkownika dowolną ilość dzieł, jest dla nich po prostu przerażająca.

W świecie, w którym wytwory artystyczne (lub raczej paraartystyczne) będzie w stanie produkować każdy, sztuka straci swoje pierwotne funkcje. Czy wygenerowanie wiersza oddającego smutny nastrój promptera może sprawić, że poczuje się on lepiej?… Czy odczuje radość z kreatywnego pokonania chaotycznej materii swych uczuć i myśli?… Czy wzbudzi czyikolwiek zachwyt?… Czy skłoni ludzi do zjednoczenia się w jego kontemplacji?… Wygląda na to, że to, w czym do tej pory upatrywaliśmy szczyt ducha ludzkiego, zostanie sprowadzone do pozbawionej większego sensu igraszki. Trudno powiedzieć, jaką funkcję będzie pełniła sztuka w dobie AI.

Trudno jest mi wyobrazić sobie kulturę w czasach, w których sztuka doświadczyłaby tak ogromnej dewaluacji, i trudno mi wyobrazić sobie ludzkość, jaką może ukształtować. Obawiam się, że dla nas, ludzi starej daty, kolejne generacje będą jak przybysze z obcej planety – nie będziemy w stanie znaleźć z nimi wspólnego języka.

Od czasów pojawienia się MidJourney (AI umożliwiającej generowanie obrazów), strona programu spływa nieprzerwanym potokiem syntetycznie produkowanych grafik, których samodzielne stworzenie jeszcze niedawno zajęłoby artyście godziny, dni lub miesiące. Gigantyczna nadprodukcja sztucznie generowanych dzieł doprowadzi do spowszednienia zarówno ich, jak i być może dzieł wyłącznie ludzkich, sprawiając, że będą przykuwały uwagę odbiorcy na zaledwie mgnienie oka. Istnieje bardzo duże ryzyko, że masa utalentowanych, potencjalnych twórców uzna wysiłek żmudnego doskonalenia swoich umiejętności za pozbawiony sensu i porzuci artystyczne aspiracje.

Nie wierzę w sztukę, która nie byłaby uświęcona wysiłkiem włożonym w jej wykonanie. Ale nie wierzę też w to, że w dobie generatywnej AI będzie komu docenić prawdziwie twórczy wysiłek włożony w tworzenie. Czy prawdziwa sztuka będzie powstawać nadal, ale w znacznie mniejszej ilości, zaś jedynymi jej odbiorcami będzie garstka najbliższych artystom osób?

Wszyscy chcemy być potrzebni. Dlatego nie ma chyba człowieka, który nie drżałby w obliczu perspektywy, że jego talenty – tym bardziej, kiedy poświęcił szlifowaniu ich lata pracy, często nie czerpiąc z nich żadnych finansowych profitów – staną się zbędne. Artyści to ludzie szczególnie wrażliwi, toteż można spodziewać się, że generatywna sztuczna inteligencja doprowadzi masę z nich do depresji. Sam doświadczam jej na tym tle od miesięcy. Pisanie nie jest jednak moim wyborem – jest koniecznością życiową; jestem na nie skazany na dobre i na złe, bez względu na wszystko. Nie ma żadnej innej rzeczy, której mógłbym poświęcić się całym sercem.

LII

Pod koniec lutego skończyłem 35 lat. Przy obecnej średniej życia mężczyzn w Polsce (73,4 lata) oznacza to, że teoretycznie znalazłem się mniej więcej w połowie swojej życiowej drogi. Połowa życia – to już coś. To też trochę tak, jakbym do tej pory wspinał się na swego rodzaju szczyt, a dalej miało już pójść z górki. 

Mam fart, że dotarłem aż tutaj. Wielu ludzi nie miało takiego szczęścia – bo na drodze stanął im nieszczęśliwy zbieg wydarzeń, geny z zalążkami śmiertelnych chorób, brak wsparcia otoczenia, niedobór rozsądku lub miejsce urodzenia, na którego wybór nie mieli wpływu. Im dłużej żyję, tym bardziej rzuca mi się w oczy to, że tak zwany przypadek, jeśli staje po naszej stronie, to przynajmniej 50 procent życiowego sukcesu. 

Nie to, żeby moja życiowa ścieżka była usłana różami – co to, to nie. Miałem wiele problemów – zarówno z gatunku tych, na których wystąpienie nie miałem wpływu, jak i takich, które zrzuciłem sobie na łeb sam, przez swoją bezmyślność. Widocznie jednak nie było tak tragicznie źle, jak nieraz mi się wydawało, skoro dociągnąłem jakoś do tego punktu – do miejsca, którego nie zamieniłbym na żadne inne. 

Nie jestem już młody, ale też nie jestem jeszcze stary; coś tam już wiem, ale o wiele więcej mogę się dowiedzieć; sporo już napisałem, ale dopiero odnajduję własny pisarski głos, który pozwoli mi powiedzieć to, co pragnę. Jestem coraz bardziej ciekaw świata i życia – tego, co będzie dalej, co jeszcze uda mi się napisać i przeczytać, czego się dowiem, jak będą układać się sprawy w kraju i za granicą. Z biegiem lat życie smakuje mi coraz bardziej.

W mediach coraz częściej pojawiają się niepokojące doniesienia o rosnącym zagrożeniu Rosji dla Europy. Mocarstwo, któremu przez pierwszy rok konfliktu wieszczono rychły upadek, zdołało przestawić się na gospodarkę wojenną i uzyskać jako taką równowagę w funkcjonowaniu. Chyba nie ma przeciętnego zjadacza chleba, dla którego nie byłoby to zaskoczeniem. 

Zaangażowanie Ameryki w konflikt izraelsko-arabski z pewnością odbije się negatywnie na wsparciu, którego kraj ten udzielał Ukrainie. Bez wielomiliardowych pakietów pomocy z zagranicy, bez nowoczesnego sprzętu bojowego Ukraina nie ma najmniejszych szans na stawienie oporu Rosji. Mocarstwo będzie zalewać ten biedny kraj mięsem armatnim i starym sprzętem, wykrwawiając go kropla po kropli. Cena polityczna, którą płaci za to Putin, nie ma dla niego żadnego znaczenia, bo jest on de facto dyktatorem i nie musi martwić się o poparcie w wyborach prezydenckich, a bogate zasoby naturalne Rosji zmuszają wiele krajów do jako takiego układania się z nim. 

Ewentualna wygrana Donalda Trumpa w nadchodzących wyborach prezydenckich w USA byłaby kolejnym czynnikiem dramatycznie zwiększającym ryzyko wojny w Europie. Multimiliarder sprawia na mnie wrażenie chodzącej beczki nitrogliceryny, nieustannie proszącej się swym bulgotaniem o wstrząs, który doprowadzi ją do wybuchu. Warto przypomnieć, że o podjęciu decyzji o użyciu broni atomowej w USA decyduje wyłącznie prezydent, a czas, jaki upływa od wydania rozkazu do odpalenia rakiet z ziemi, wynosi zaledwie 5 minut. 

Czytałem bardzo wiele książek napisanych przez ludzi sponiewieranych przez koszmar wojny. Mam teoretyczne pojęcie na temat tego, czym wojna jest, o jej destruktywnej sile, o tym, jakie piętno odciska na dotkniętych nią generacjach i rzeczywistości (geopolitycznej, ekonomicznej, socjologicznej, itd.). Lektura tych wspomnień jest przerażająca – ale o ileż bardziej zmroziłby mi w żyłach krew kilkusekundowy choćby pobyt w miejscu dotkniętym wojną: rakiety przelatujące nad głową, krzyki rozstrzeliwanych cywilów, widok gwałconych kobiet, zapach leju po bombie. Kilka sekund – tyle wystarczyłoby, by raz na zawsze zmienić mnie w innego człowieka (po czymś takim nie da się pozostać przecież tym, kim się było). Wiem, że jestem, jaki jestem tylko dlatego, że los oszczędził mi tych okropieństw. 

Wojna budzi w ludziach okrucieństwo przekraczające wszelkie wyobrażenia; sprawia, że ci, którzy w zwykłych okolicznościach wiedliby całkowicie normalne życie, palą, gwałcą, rozszarpują na dwoje noworodki, zmuszają synów do gwałcenia swoich matek, gazują całe tysiące… Zło drzemie głęboko w człowieku, czekając tylko na moment, w którym obudzi je huk wybuchających rakiet. 

To, że Polska znajdzie się kiedyś w ogniu kolejnej wojny, jest dla mnie oczywiste – historia pokazuje, że pokój zawsze jest tymczasowy i kruchy; otwarte pozostaje tylko pytanie, kiedy do tego dojdzie. Na samą myśl o tym, że zdarzy się to jeszcze za mojego życia – prawdopodobieństwo takie oceniam, niestety, na wysokie – ogarnia mnie poczucie beznadziejnej bezradności. 

Od kilku lat rozmyślam nad tym, jak w przypadku wojny bezpiecznie ukryć przed zniszczeniem tysiące stron swoich zapisków. Najlepiej chyba będzie włożyć je do dużej metalowej hermetycznej skrzyni, owinąć ją naprzemiennie kilkoma warstwami dobrze przylegającej folii śniadaniowej (strecz) i ręczników papierowych (powinno to zapobiec przedostaniu się wilgoci), a potem zakopać i obsiać trawą. 

Przeczytałem ostatnio 2 książki o seryjnych mordercach – Krwawego rzeźnika Petera Conradi (opowiadającą o poczynaniach Andrieła Czikatiło, zboczeńca, który zamordował 52 osoby) i Psychopatę Harolda Schechtera (historię Eda Geina). 

Zdarzają się jednostki, których deprawacja przekracza wszelkie wyobrażenia – ludzie zdający się być ucieleśnieniem zła. Andriej Czikatiło zabił aż 52 osoby, ponieważ tylko podczas dokonywania morderstwa był w stanie rozładować napięcie seksualne; Ed Gein zamordował 2 kobiety przypominające mu despotyczną matkę, którą świadomie ubóstwiał, a której podświadomie nienawidził, gdyż wychowała go w poczuciu, że wszystkie kobiety poza nią są istotami beznadziejnie skalanymi grzechem, co wypaczyło jego seksualność i kazało mu (już po jej śmierci) szukać towarzystwa pośród kobiecych zwłok, sprowadzanych do domu z okolicznych cmentarzy. Fascynacja mrocznymi pulpowymi czasopismami oraz zaburzenie tożsamości płciowej pchnęły go do zdejmowania skór twarzy z trupów i nakładania ich sobie jak masek. 

Jest jasne, że nikt nie rodzi się potworem – że człowiek staje się nim na wskutek pewnych doświadczeń i okoliczności życiowych. Prawdą jest też, że wielu ze zbrodniarzy nie zaistniałoby, gdyby organy nadzoru społecznego i samo społeczeństwo bardziej interesowały się dobrem jednostek – przede wszystkim stały na straży dobra najmłodszych, którym patologia w rodzinie wyrządza największą krzywdę. To, co zmieni w bestię jednego człowieka, drugiego lekko skrzywi, a po trzecim spłynie jak po kaczce – wszystko zależy od indywidualnych predyspozycji psychologicznych i neurologicznych (pewne zmiany w strukturze mózgu, wywołane np. zażywaniem przez ciężarną matkę alkoholu, narkotyków czy leków, mogą powodować patologiczne zmiany zachowania). Wszystko to nie zmienia to jednak faktu, że człowiek, który rozumie różnicę pomiędzy dobrem i złem oraz zdaje sobie sprawę ze swoich chorych ciągot, ma możliwość (a nawet obowiązek wobec społeczeństwa) poszukania dla siebie pomocy.

Dlatego właśnie mimo wszystko trudno współczuć ofiarom, których nieszczęsne doświadczenia zmieniły w oprawców. Moje stanowisko w sprawie seryjnych morderców i sprawców szczególnie brutalnych morderstw jest niezmienne od lat: powinno się dokładnie przebadać ich dla dobra nauki, a potem poddać egzekucji (chyba, że popełniając zbrodnie, byli niepoczytalni – wtedy pozostaje internacja w zakładzie psychiatrycznym albo dożywocie we więzieniu). 

LI

Śledzę bacznie sprawę zaginięcia Krzysztofa Dymińskiego – 16-letniego chłopca, który nad ranem 27 maja poprzedniego roku wymknął się z domu i udał na Most Gdański w Warszawie (zarejestrowały go umieszczone tam kamery), skąd zamieścił na profilu społecznościowym wiadomość ”Dziękuję, żegnajcie”, i… Od tego czasu i miejsca wszelki słuch o nim zaginął. Popełnił samobójstwo? Uciekł? – nie wiadomo. Dzięki nagłośnieniu sprawy w mainstreamowych mediach w rozwiązanie zagadki zniknięcia zaangażowała się cała masa ludzi. Niestety, póki co wszystkie ich wysiłki pozostały bezowocne. 

Rodzice zaginionego chłopca twierdzą, że nie zauważyli w jego zachowaniu żadnych oznak wskazujących na to, że zmaga się z przerastającym go problemem i że mógł zwrócić się do nich w każdej sprawie, o czym zresztą doskonale wiedział. Jedynym powodem tego, co zrobił, może być ich zdaniem fakt, że zakochał się bez wzajemności w swojej przyjaciółce. Wychodząc z domu, poza telefonem, legitymacją, portfelem i słuchawkami zabrał ze sobą tylko otrzymaną od niej sztuczną różę. Uważam, że to możliwy powód tego, co zrobił – osoby przeżywające blaski i cienie pierwszej miłości nie mają doświadczeń, z którymi mogliby je porównać, przez co są wobec nich właściwie bezbronne. 

Nie jestem nawet w stanie wyobrazić sobie, co muszą czuć ci, których bliscy zaginęli. Mieszanka strachu o ich zdrowie i życie oraz nadzieja na to, że odnajdą się cali i zdrowi, życie w nieustannym napięciu i oczekiwaniu dobrych lub złych wieści – wszystko to z pewnością zatruwa sobą całą rzeczywistość, w jakiej żyją, każdą ich myśl, każde ich uczucie i każdy czyn. 

Tylko ok. 20-30 procent osób odbierających sobie życie pozostawia list pożegnalny, wyjaśniający (choćby pobieżnie) motywy zamachu albo dający tym, którzy pozostają, wskazówki dotyczące załatwienia za samobójcę różnych spraw, itd. Powodów, dla których popełnia samobójstwo cała reszta, można się tylko domyślać. Niektórzy ludzie noszą w głowie piekło (może wybuchać nagle albo wzmagać się latami), do którego z jakichś powodów nie chcą wpuszczać nikogo, nawet najbliższych ludzi. Z doświadczenia wiem, że robią tak, ponieważ uważają je za coś zbyt intymnego, wstydzą się swojej słabości i nie wierzą w to, że podzielenie się swym bólem z kimkolwiek zmniejszy ich poczucie krańcowego osamotnienia. Depresja prowadzi do zawężenia perspektywy – człowiek zaczyna dostrzegać tylko negatywy, a wszystkie drogi prowadzą w kierunku jednego wyjścia – śmierci. 

Wychodząc z domu Krzysztof pozostawił zegarek, który ojciec podarował mu 3 lata wcześniej, a który to zegarek nosił cały czas przy sobie. Wymowa tego gestu jest dla mnie następująca: ‘’Proszę, mi nie będzie już potrzebny. Mój czas się skończył’’. Wciąż mam jednak nadzieję na pozytywne zakończenie tej historii – czego bardzo życzę bliskim chłopca.

Ostatnimi czasy furorę w Internecie robi tzw. slapfighting – dyscyplina ”sportowa”, w której dwóch siedzących naprzeciwko siebie zawodników uderza się po twarzy otwartą dłonią. Walki takie można obejrzeć na gali PunchDown. 

Spędziłem ostatnio nieco czasu oglądając tego rodzaju potyczki w Internecie (na kanale YouTube federacji PunchDown). Doszedłem do wniosku, że przyjemność towarzysząca tego rodzaju seansom bierze się przede wszystkim ze złośliwej satysfakcji odczuwanej podczas patrzenia, jak dwie osoby robią coś bardzo, bardzo głupiego, czego samemu, z uwagi na tak zwany zdrowy rozsądek, nie zrobiłoby się na pewno. Czy jest to bowiem jeszcze sport, czy też już jego parodia? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba najpierw rozwikłać, co decyduje o sukcesie uczestników. Jest tym siła, celność i technika uderzenia oraz odporność na przyjęcie ciosu. Żeby przywalić przeciwnikowi z prawdziwym impetem, trzeba zbudować muskulaturę (przede wszystkim mięśnie ręki). Fighterzy rzeczywiście mogą pochwalić się dłońmi jak bochny chleba i umięśnioną sylwetką, stanowiącą efekt żmudnego treningu na siłowni – wielu z nich ma zresztą za sobą pewne osiągnięcia w kulturystyce (potencjalny widz z o wiele większą ciekawością obejrzy zresztą potyczkę dwóch 130-kilowych, pocących się testosteronem ”schabów” niż chudzielców przewracających się pod wpływem silniejszego wiatru). Co do techniki, jest niezmiernie uboga w porównaniu z tą, której wymaga jakakolwiek inna dyscyplina walki, jako że wyprowadza się tylko jednego rodzaju cios, a o unikach nie ma mowy. Co do przyjęcia uderzenia… Napięcie mięśni twarzy, na przykład podczas uśmiechu, w przeciwieństwie do napięcia mięśni brzucha, nie jest w stanie złagodzić wymierzonego w nią ciosu. Jest to jakiegoś rodzaju próba sił między dwojgiem ludzi, walka… ale skrajnie strywializowana. O wiele wyżej plasują się nawet walki freakfightowe – choć biorą w nich udział ludzie nie związani zawodowo ze sportem (a czasami nawet prowadzący zupełnie niesportowy tryb życia…), są jednak konkurencją wymagającą pewnych umiejętności (wyprowadzania różnych ciosów, uników, blokowania), a nie tylko masy i muskulatury (choć tą ostatnią oczywiście zdobywa się w pocie czoła). 

W 2021 roku podczas zawodów gali PunchDown5 doszło do tragedii: 46-letni Artur Walczak znokautowany ”liściem” przez Dawida Zalewskiego doznał wylewu krwi do mózgu. Zmarł miesiąc po wykonanej tego samego dnia operacji usunięcia krwiaka. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to kompletnie bezsensowna śmierć, nie do porównania z tą, której doświadczyć może zawodowy fighter podczas wyrafinowanej walki. Ciężko powiedzieć o kimś takim, że poległ na placu boju. 

Co będzie dalej? Mam kilka pomysłów. Zawodnicy mogliby pluć sobie w twarz (przegrywa ten, kto porzyga się albo podda), gwałcić się oralnie (kolejki trwałyby minutę – kto dojdzie pierwszy, doprowadzi przeciwnika do zwymiotowania lub kapitulacji, wygrywa), kopać się po jądrach, uderzać się młotkiem po pasywnych dłoniach, itd… Oczywiście żartuję – ale kto wie, czy następne lata lub dekady nie przyniosą podobnych rewelacji. 

Acha – widziałem zawody, na których piękne panie wymierzały sobie nawzajem klapsy w pośladki. Takie widowisko obejrzałbym z wielką przyjemnością – traktując je jednak jako zabawę, a nie sport.

Przeczytałem książkę Bryana Walsha pt. Koniec świata. Krótki przewodnik po tym, co nas czeka, w której autor przedstawił największe zagrożenia dla ludzkości w wymiarze globalnym. Znalazły się wśród nich zarówno kataklizmy natury przyrodniczej (uderzenie komety, wybuch superwulkanu, epidemia śmiertelnej choroby, cywilizacja pozaziemska), jak i powodowane przez człowieka (globalne ocieplenie, broń jądrowa, biotechnologia, oraz, oczywiście, sztuczna inteligencja). 

Czytam niemal same świetne książki, ale niniejsza wciągnęła mnie tak bardzo, że przeczytałem ją w ciągu zaledwie dwóch podejść (pierwsza lektura trwała 6 godzin). Autor wykonał swoją pracę niezwykle skrupulatnie – każda z możliwości zagłady została drobiazgowo przeanalizowana i okraszona masą ciekawostek. 

Nad światem wisi nie jeden, ale kilka mieczy Damoklesa, wprawianych w ruch wiatrem dziejów, przy czym niemal każdy z nich buja się na naprawdę cienkim, sparciałym sznurku. Przychylam się do stanowiska Walsha, który za największe zagrożenie postrzega biotechnologię, umożliwiającą wyprodukowanie syntetycznego śmiercionośnego wirusa. Na świecie wzrasta ilość ludzi, w których możliwościach intelektualnych byłoby dokonanie tego rodzaju zbrodni, a sama technologia tanieje. To, że żadne z ugrupowań terrorystycznych nie posłużyło się dotychczas tego rodzaju bronią do przeprowadzenia zamachu, można wyjaśnić chyba tylko jej obosiecznością i destruktywnością – raz wypuszczona zaraza zabijałaby wszystkich bez wyjątku i nie pozwoliłaby się w żaden sposób kontrolować. 

W geologicznej skali czasu, nie wspominając nawet o astronomicznej, z pewnością dojdzie do gigantycznych kataklizmów naturalnych, które doprowadzą do śmierci milionów ludzi, a może nawet do resetu cywilizacyjnego – o ile oczywiście wcześniej sami nie doprowadzimy się do zagłady, co wydaje się bardzo prawdopodobne. Cywilizacja, którą wznieśliśmy dla ochrony przed potężnymi siłami natury, generuje wewnątrz siebie moce niszczycielskie i trudne do opanowania. Technologia rozszczepienia atomu może doprowadzić do gwałtownej zagłady w ogniu wojny nuklearnej, a Sztuczna Inteligencja uczynić siłę roboczą potężnych mas ludzkich zbędną, sprowadzając je do roli balastu obciążającego część społeczeństwa, której pracy komputer zastąpić nie może. Nadużywając zasobów Ziemi żyliśmy na kredyt, który spłacać będą kolejne pokolenia. Prawdopodobnie nie będą robiły tego z potrzeby serca, a tylko dlatego, że nie będą miały innego wyjścia. Życie nigdy nie było proste, ale obraz przyszłości, który maluje się przed ludzkością po uwzględnieniu opisanych w książce zagrożeń, sprawia, że naprawdę trudno im zazdrościć.

L

Jestem pod niesamowitym wrażeniem tego, jak szybko nowy rząd rozprawia się z patologią, którą przez 8 ostatnich lat uskuteczniało Bezprawie i Niesprawiedliwość. 

Pierwszą wspaniałą wiadomością było zlikwidowanie podkomisji Antoniego Macierewicza ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej przez szefa MON Władysława Kosiniaka-Kamysza. Przez 8 lat funkcjonowania podkomisja roztrwoniła aż 31 milionów złotych pochodzących z kieszeni podatników, żeby przekonać opinię publiczną do urojenia Jarosława Kaczyńskiego, że katastrofa z 10 kwietnia 2010 roku nastąpiła wskutek zamachu, a nie, jak ustaliła Komisja Jerzego Millera, wypadku będącego skutkiem splotem błędów po stronie zarówno polskiej, jak i rosyjskiej. Cezary Tomczyk zapowiedział powstanie zespołu, który ”zbada pod względem faktycznym oraz formalno-prawnym całą działalność tej patologicznej podkomisji Antoniego Macierewicza. Mówię ‘’patologicznej’’ nie bez powodu, ponieważ po tych kilku dniach, kiedy mieliśmy możliwość zapoznania się z materiałami dotyczącymi podkomisji mogę powiedzieć, że obraz jest naprawdę przerażający”. Jego zdaniem podkomisja powstała, żeby ”wykreować i udowodnić kłamstwo”. Piotr Świerczyński z TVN24 dotarł do informacji o zbagatelizowaniu przez podkomisję wyników symulacji przeprowadzonych przez amerykański instytut NAIR, które potwierdziły przebieg katastrofy ustalony przez komisję Millera. Badania te – zlecone przez ówczesne władze – kosztowały polskich podatników aż 8 milionów złotych. Fakt ten mówi chyba wszystko, co należy, o mentalności członków podkomisji Macierewicza – przecież gdyby symulacje potwierdziły teorię o zamachu, stałyby się jednym z najważniejszych punktów raportu. 

Macierewicz zapytany o likwidację podkomisji oznajmił, że ”Mamy do czynienia z przestępstwem, z próbą wyeliminowania za wszelką cenę tej instytucji państwa polskiego, która ma materiał (…) dotyczący zbrodni pana Putina, który zaatakował Polskę, który zamordował naszą elitę z prezydentem na czele”. Najwyraźniej wyobraża sobie – a wyobraźnię, jak wiadomo, ma przebogatą – że z powodu jego urojeń siły NATO, zgodnie z zasadami paktu sojuszu powinny zaatakować Rosję. Żeby do tego doszło, ustalenia podkomisji musiałyby zostać potwierdzone przez komisję międzynarodową złożoną z niezależnych ekspertów, a nie ludzi pracujących na rzecz partyjnej propagandy, prowadzących śledztwo pod z góry ustaloną tezę, naciągających fakty. Z jakiegoś jednak powodu świat nie podejmuje takiego wysiłku…

Macierewicz twierdzi ponadto, że minister Kosiniak–Kamysz nie ma w mocy likwidacji komisji, która zgodnie z założeniami będzie działać do sierpnia 2024 roku. Czyli co?… Po tym, jak odetnie się Macierewicza od finansów, będzie on sponsorował prace z własnej kieszeni, a potem omawiał je w sekciarskim kółku dyskusyjnym zorganizowanym gdzieś w piwnicy?… Na to wygląda: ”Oczywiście może pan Kosiniak-Kamysz przemocą próbować nas zlikwidować, ale tylko w wymiarze takim związanym z funkcjonowaniem MON, a komisja będzie istniała tak czy inaczej, bez względu na to, co on sobie wyobraża – weźmie komputery, weźmie telefony, weźmie różne rzeczy, ale nas nie zabierze, nas nie zabije, nas nie zlikwiduje. My będziemy pracowali i będziemy pokazywali, jak wygląda prawda o przestępstwie pana Putina i o zbrodni smoleńskiej”

Gdy przeczytałem te słowa, przed oczami stanął mi rysunek pt. Air Loom Jamesa Tillye’go Matthewsa – schizofrenika, który twierdził, że ktoś wpływa na jego myślenie i działanie za pomocą tajemniczych hipnotycznych promieni emitowanych przez tytułową mechaniczną abrakadabrę (urojenie tego rodzaju, nazywane fachowo urojeniem owładnięcia, jest jednym z najbardziej przerażających znamion schizofrenii). Była już sztuczna mgła, jest bomba termobaryczna – może czas na wpływanie na umysł pilota rozbitej maszyny za pomocą takiej właśnie aparatury?… Bez trudu wyobrażam sobie Macierewicza siedzącego w kaftanie bezpieczeństwa pośród obitych gąbką ścian szpitalnej izolatki, kreślącego na kartce jedną uwolnioną ręką rozbitego Tupolewa i piszącego pasjami TUSK = PUTIN, TO BYŁ ZAMACH, W 0:15 SŁYCHAĆ STRZAŁY – wszystko to podlane śliną skapującą z jego ust pod wpływem końskiej dawki neuroleptyków.Lansowanie teorii o zamachu pod Smoleńskiem służyło PiS-owskiej propagandzie, chcącej ukazać śp. Lecha Kaczyńskiego i jego świtę jako męczenników, którzy polegli walcząc w słusznej sprawie, a opozycję jako Judaszy, zwolenników Putina – rzekomego zleceniodawcy zamachu. Taki martyrologiczny mit łatwo stałby się ideologicznym kamieniem węgielnym partii – podobnie jak męczeństwo Jezusa jest podstawą nauki o zbawieniu. 

Podczas klęski głodu w Korei Północnej w latach 90. tamtejsza telewizja pokazywała reportaż o mężczyźnie, który objadł się ryżem tak bardzo, że pękł mu żołądek i zmarł. Brzmi jak kompletny absurd – i jest nim – ale konający z głodu ludzie rzeczywiście mogli nabrać przekonania o tym, że brak żywności to zaledwie lokalny problem i że lada chwila zostanie rozwiązany przez Umiłowanego Przywódcę Kim Dzong Ila. Władze Rosji dbają o to, żeby agresja na Ukrainę była społeczeństwu prezentowana jako sprawiedliwa konieczność; nazistowska propaganda ukazywała bogu ducha winnych Żydów jako sprawcę wszystkich nieszczęść narodu niemieckiego i spiskowców usiłujących przejąć władzę nad światem. Przykłady bzdur, które zwiodły miliony cywilizowanych ludzi, można by mnożyć i mnożyć. Niestety, wielu Polaków – również wśród najbliższych mi ludzi – nabrało się na obłąkane teorie o zamachu. Winna jest temu również nasza tożsamość historyczna – zbyt długo byliśmy jako naród ofiarą naszych o wiele silniejszych od nas sąsiadów i mamy skłonność do myślenia, że nadal chcą nas unicestwić; mamy też odchył w kierunku celebrowania swojego męczeństwa. Ziarenko kłamstwa smoleńskiego trafiło na podatny grunt; spece od inżynierii społecznej mogliby nauczyć się od PiS-owców naprawdę wielu rzeczy. 

To, że wielu polityków naprawdę wierzy w to, że w Smoleńsku doszło do zamachu, jest uwarunkowane również przyczynami bardziej osobistymi – trudno przyjąć do wiadomości fakt, że bliski człowiek odszedł wskutek wypadku, którego można było uniknąć, gdyby tylko piloci zdecydowali się na lądowanie na innym lotnisku. Wiara w to, że partner lub przyjaciel został zamordowany, pozwala człowiekowi szukać sprawiedliwości – poznania winnego i ukarania go. Nadzieja na sprawiedliwość w jakiejś mierze koi ból; tym, którzy uznali śmierć swoich bliskich za wypadek, pozostaje pogodzić się z losem. Kaczyński jest samotnym starcem – nie ma już brata bliźniaka, matki, nie ożenił się i nie posiada dzieci. Komuś takiemu szczególnie ciężko pogodzić się ze stratą – ktoś taki najbardziej potrzebuje króliczka, za którym mógłby gonić – nie po to, żeby go złapać, ale właśnie po to, by za nim biec. Zresztą zasoby ludzkie, podobnie jak woda tryskająca ze źródła, same z siebie domagają się jakiegoś ukierunkowania – życie potrzebuje powodu do życia.

Co do Jarosława Kaczyńskiego, to warto zauważyć, że jego wypowiedzi wskazują na to, że sam nie może zdecydować się, czy Tusk jest agentem niemieckim, czy też rosyjskim (a może jest właśnie agentem podwójnym – a właściwie to nawet i potrójnym, skoro działa na terenie Polski ze zlecenia Niemiec i Rosji?). 

Drugi niezwykły sukces nowego rządu to oczywiście zadanie śmiertelnego ciosu – lewego szczękowego? – propagandowej szczekaczce, w którą (nie)rząd PiS zamienił telewizję publiczną. Nawet dzisiaj, po wszystkich tych latach, trudno mi uwierzyć, że ludzie mający za sobą ponure doświadczenia komuny gotowi byli wykorzystać media publiczne do prania mózgów obywateli i zachowania władzy, okazując poparcie dla metod, z którymi wcześniej walczyli – a jednak jest to fakt. Teraz skorumpowani partacze, których ręce, głosy i twarze przez lata zakłamywały rzeczywistość, zostali wymieceni i zastąpieni ludźmi, których kompetencje rodzą rozsądną nadzieję co do świetlanej przyszłości stacji i nowego formatu informacyjnego. 

W nocy z 19 na 20 grudnia Jarosław Kaczyński wraz ze swoimi kolegami i koleżankami po politycznym fachu zaszył się w siedzibie stacji, twierdząc, że ”W każdej demokracji muszą być silne media antyrządowe. Tak się składa, że w Polsce to są media publiczne i to się w najbliższej perspektywie nie zmieni. W związku z tym musimy tych mediów bronić, właśnie dlatego, że bronimy demokracji, bronimy prawa obywateli do dostępu do informacji”. Nie wiem, czy prezes PiS–u tylko udaje greka, czy też stracił kontakt z rzeczywistością do tego stopnia, by nie rozumieć, iż rządy jego partii były zaprzeczeniem wszystkiego, co powinno charakteryzować zdrowe, demokratyczne państwo. Żeby było śmieszniej, jak donosi Onet ”po wypowiedzi Kaczyńskiego dla TVP Info politycy PiS zgromadzeni w siedzibie TVP zaczęli skandować hasło”wolne media”. Przecież to mniej więcej tak, jakby Józef Stalin stanął przed jednym z radzieckich łagrów i postulował krzykiem o wolność dla wszystkich Rosjan. 

Rolą dziennikarza jest przedstawianie innym ludziom w sposób możliwie najbardziej obiektywny prawdy o świecie. Przez 8 lat PiS-owskiego reżimu zespół Wiadomości konsekwentnie faszerował mózgi odbiorców obłudnym fałszem, toteż żaden pracownik programu nie ma prawa nazywać się dziennikarzem. Osoby pozbawione krytycyzmu poniosły wskutek ich działalności niepowetowane szkody na psychice w postaci skrzywienia percepcji rzeczywistości. 

Jarosław Kaczyński powiedział, że ”dziennikarze” pracujący do tej pory w TVP znajdą zatrudnienie w innym miejscu. Proszę bardzo – byle nie pod szyldem telewizji publicznej i byle nie opłacano ich z pieniędzy uczciwych podatników, zasługujących na prawdę o tym, co dzieje się w kraju i na świecie. Telewizja taka – z uwagi na jej oczywiste nawet dla najmniej rozgarniętych upolitycznienie, skoro protektoratem obejmie ją sam prezes PiS–u – będzie miała z pewnością zasięg o wiele mniejszy, niż telewizja publiczna, której założeniem jest światopoglądowa neutralność. To wielki cios dla Prawa i Sprawiedliwości – przecież swój sukces wyborczy partia ta zawdzięczała w znacznej mierze właśnie propagandzie. Bez tejże telewizyjnej tuby będzie piszczeć cienko. Podejrzewam, że cała ich nadzieja zostanie ulokowana w Rydzyku i Radiu Maryja, przy czym warto zauważyć, że poparcie głównego kapłana religii Złotego Cielca dla PiS stoi pod znakiem zapytania, zważywszy na fakt, że partia straciła możliwość spuszczania nań deszczu rządowych pieniędzy. 

To nie koniec dobrych wiadomości. Powstała już też komisja ds. wyborów kopertowych z 10 maja 2020 roku, które usiłował wymusić PiS i w których – choć ostatecznie nie doszły do skutku – utopiono aż 70 milionów złotych. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś nie otrzymał za to ”nagrody” w postaci kary bezwzględnego więzienia. Zaprzepaszczenie tej forsy to jedno, drugą rzecz stanowi fakt, że można by za nią, gdyby tylko rozsądnie nią zadysponować, pomóc ciężko chorym ludziom, schroniskom dla zwierząt, itd. Ludzie odpowiedzialni za całą tą farsę mają więc na sumieniu masę dobra, które przez ich nieodpowiedzialne zachowanie nie doczekało się realizacji. 

Bardzo chciałbym zobaczyć kilku ludzi odpowiedzialnych za minionych 8 lat polskiego piekiełka za kratkami, albo, w co najmniej jednym przypadku, za murami zakładu psychiatrycznego. Tak wspaniale prawie na pewno nie będzie – już gorsi od niech unikali sprawiedliwości – ale do szczęścia wystarczy mi świadomość, że ich czas przeminął, a do władzy doszli ludzie kompetentni. Wszystko, co ponad to – nawet Macierewicz w kaftanie bezpieczeństwa – będzie jak pięknie połyskujące, soczysto-czerwone wisienki na torcie.