Większości zapalonych grzybiarzy przyjmie to zwierzenie z niedowierzaniem, ale choć mam prawie 32 lata i na smakowitych kapelusznikach niemal zjadłem zęby, pierwsze prawdziwe kurkobranie zaliczyłem dopiero w lipcu tego roku. Grzybki te w ogóle nie rosną w lesie, do którego w sezonie uczęszczam na co dzień, toteż jeśli nawet zdarzyło mi się je znaleźć, to tylko w ilościach śladowych.
Ucieszyłem się jak dziecko, kiedy jednego z pięknych, ciepłych, słonecznych wieczorów kolega zaproponował mi wypad w okolicę, gdzie – żeby sparafrazować znane powiedzonko – tychże kurków jest jak mrówków. Wziął samochód, dwójkę swoich dzieci, i ruszyliśmy na ich poszukiwanie.
Okolica, w której się znaleźliśmy, znajdowała się nie więcej niż 10 kilometrów od mojego miejsca zamieszkania. Były to obrzeża lasu, przedzielone piaszczystą drogą i porośnięte dość już sporymi brzozami i świerkami. To właśnie pośród nich, drobnej trawy, liści i zielonych poduszeczek mchu, skrywały się osławione kurki.Pieprznik jadalny (bo tak właśnie fachowo nazywa się ten gatunek grzyba) rośnie w dużych gromadach. Po wypatrzeniu jednej sztuki (z uwagi na ich małe rozmiary, najlepiej poszukiwać ich w sporym pochyleniu) można paść na kolana i swobodnie poszukiwać kolejnych. Warto delikatnie przeczesać dłońmi zalegające na ziemi liście – bywa, że dokazują pod nimi całe rodzinki tych sympatycznych grzybków. Kolega zbierał tylko co większe okazy, ja sam chwytałem nawet te ociupeńkie jak ziarna zbóż. Już po pół godziny zakryły szczelnie dno mojego wiaderka. Potem, po powrocie do domu, miałem sporo roboty z ich oczyszczaniem (w lesie szkoda mi czasu na oczyszczanie drobnicy), ale i tak było warto. Przyrządziłem sobie z ich dodatkiem pyszną jajecznicę. Posiłek był smakowity, ale bardzo ciężki – leżał mi na żołądku jak opona od TIR-a jeszcze przez kilka następnych godzin.
Jak wspominałem, mieliśmy pod swoją opieką dwójkę dzieci. I tutaj pewna uwaga: maluchy wprost uwielbiają zbierać grzyby. Uwielbiają znajdować je, chwalić się tym i uczyć oznaczania kolejnych gatunków. Malutka, trzyletnia zaledwie córeczka mojego kolegi siadała obok mnie i ręką wskazywała na kolejne żółte maleństwa, których z połowę bez jej pomocy zapewne bym ominął. Druga, starsza o dwa lata, bystrością i zaangażowaniem nie ustępowała jej nawet o krok, choć preferowała bardziej spacerową formę poszukiwań. Tak; dzieci, jeśli tylko akurat nie są śpiące, to prawdziwe detektory grzybów! Tak na marginesie: podejrzewam, że im bardziej zapalonym jest się grzybiarzem, tym więcej ma się w sobie z dziecka. Może i czasami bardzo głęboko w środku, ale jednak.
Kurki są niezwykle ciężkostrawne, ale przy tym bardzo smaczne i odporne na zaczerwienie. Stanowią świetny dodatek do sosów (spróbujcie kopytek z sosem kurkowym – mniam!), ale perfekcyjnie sprawdzą się również w octowej marynacie (szczególnie, jeśli zadbamy o to, żeby znalazło się w niej trochę słodkiego akcentu: cukru lub, jeszcze lepiej, miodu).
Podsumowując: na naszym kurkowym wypadzie czułem się jak lis, który w samym środku nocy znalazł się w kurniku pełnym malutkich, bezbronnych, popiskujących wesoło, żółtych kurczaczków. W przypływie dobrego humoru wołałem je ‘’cip, cip, cip!’’ udając przed dziećmi że liczę, iż same skoczą mi do pyska (to znaczy wiadra); oczywiście, tak dobrze, to nie ma (aha. Mój kolega robił podobnie, tylko pomylił zawołanie – wołał je ‘’taś, taś’’, czego używa się do wołania gęsi. Gąsek może też, ale sezon na nie jest jeszcze daleko przed nami).
Jakieś dwa tygodnie później powtórzyliśmy wypad. Okazał się jeszcze bardziej owocny – odwiedziliśmy ‘’swoje miejsce’’ w czwartek, na dzień przed masowym nalotem takich jak my zapaleńców, którzy ogołociliby je niemal do gołej ziemi, a tego, czego nie zdołali znaleźć – zadeptali. Liczę na to, że zanim zastanie nas listopad (sezon na kurki zaczyna się w czerwcu, a dobiega końca właśnie w tymże wyjątkowo ponurym miesiącu), uda mi się zebrać jeszcze całą moc żółtych cymesów.