Archiwa miesięczne: Lipiec 2020

Lis w Kurniku

Większości zapalonych grzybiarzy przyjmie to zwierzenie z niedowierzaniem, ale choć mam prawie 32 lata i na smakowitych kapelusznikach niemal zjadłem zęby, pierwsze prawdziwe kurkobranie zaliczyłem dopiero w lipcu tego roku. Grzybki te w ogóle nie rosną w lesie, do którego w sezonie uczęszczam na co dzień, toteż jeśli nawet zdarzyło mi się je znaleźć, to tylko w ilościach śladowych.

Ucieszyłem się jak dziecko, kiedy jednego z pięknych, ciepłych, słonecznych wieczorów kolega zaproponował mi wypad w okolicę, gdzie – żeby sparafrazować znane powiedzonko – tychże kurków jest jak mrówków. Wziął samochód, dwójkę swoich dzieci, i ruszyliśmy na ich poszukiwanie.

Okolica, w której się znaleźliśmy, znajdowała się nie więcej niż 10 kilometrów od mojego miejsca zamieszkania. Były to obrzeża lasu, przedzielone piaszczystą drogą i porośnięte dość już sporymi brzozami i świerkami. To właśnie pośród nich, drobnej trawy, liści i zielonych poduszeczek mchu, skrywały się osławione kurki.Lis w Kurniku (1)Pieprznik jadalny (bo tak właśnie fachowo nazywa się ten gatunek grzyba) rośnie w dużych gromadach. Po wypatrzeniu jednej sztuki (z uwagi na ich małe rozmiary, najlepiej poszukiwać ich w sporym pochyleniu) można paść na kolana i swobodnie poszukiwać kolejnych. Warto delikatnie przeczesać dłońmi zalegające na ziemi liście – bywa, że dokazują pod nimi całe rodzinki tych sympatycznych grzybków. Kolega zbierał tylko co większe okazy, ja sam chwytałem nawet te ociupeńkie jak ziarna zbóż. Już po pół godziny zakryły szczelnie dno mojego wiaderka. Potem, po powrocie do domu, miałem sporo roboty z ich oczyszczaniem (w lesie szkoda mi czasu na oczyszczanie drobnicy), ale i tak było warto. Przyrządziłem sobie z ich dodatkiem pyszną jajecznicę. Posiłek był smakowity, ale bardzo ciężki – leżał mi na żołądku jak opona od TIR-a jeszcze przez kilka następnych godzin.

Jak wspominałem, mieliśmy pod swoją opieką dwójkę dzieci. I tutaj pewna uwaga: maluchy wprost uwielbiają zbierać grzyby. Uwielbiają znajdować je, chwalić się tym i uczyć oznaczania kolejnych gatunków. Malutka, trzyletnia zaledwie córeczka mojego kolegi siadała obok mnie i ręką wskazywała na kolejne żółte maleństwa, których z połowę bez jej pomocy zapewne bym ominął. Druga, starsza o dwa lata, bystrością i zaangażowaniem nie ustępowała jej nawet o krok, choć preferowała bardziej spacerową formę poszukiwań. Tak; dzieci, jeśli tylko akurat nie są śpiące, to prawdziwe detektory grzybów! Tak na marginesie: podejrzewam, że im bardziej zapalonym jest się grzybiarzem, tym więcej ma się w sobie z dziecka. Może i czasami bardzo głęboko w środku, ale jednak.

Kurki są niezwykle ciężkostrawne, ale przy tym bardzo smaczne i odporne na zaczerwienie. Stanowią świetny dodatek do sosów (spróbujcie kopytek z sosem kurkowym – mniam!), ale perfekcyjnie sprawdzą się również w octowej marynacie (szczególnie, jeśli zadbamy o to, żeby znalazło się w niej trochę słodkiego akcentu: cukru lub, jeszcze lepiej, miodu).

Podsumowując: na naszym kurkowym wypadzie czułem się jak lis, który w samym środku nocy znalazł się w kurniku pełnym malutkich, bezbronnych, popiskujących wesoło, żółtych kurczaczków. W przypływie dobrego humoru wołałem je ‘’cip, cip, cip!’’ udając przed dziećmi że liczę, iż same skoczą mi do pyska (to znaczy wiadra); oczywiście, tak dobrze, to nie ma (aha. Mój kolega robił podobnie, tylko pomylił zawołanie – wołał je ‘’taś, taś’’, czego używa się do wołania gęsi. Gąsek może też, ale sezon na nie jest jeszcze daleko przed nami).

Jakieś dwa tygodnie później powtórzyliśmy wypad. Okazał się jeszcze bardziej owocny – odwiedziliśmy ‘’swoje miejsce’’ w czwartek, na dzień przed masowym nalotem takich jak my zapaleńców, którzy ogołociliby je niemal do gołej ziemi, a tego, czego nie zdołali znaleźć – zadeptali. Liczę na to, że zanim zastanie nas listopad (sezon na kurki zaczyna się w czerwcu, a dobiega końca właśnie w tymże wyjątkowo ponurym miesiącu), uda mi się zebrać jeszcze całą moc żółtych cymesów.

Stephen King – ”Dallas ’63”

Stephen King - ''Dallas '63''Jake to trzydziestopięcioletni nauczyciel angielskiego. Po rozwodzie z żoną wiedzie zwykłe, szare życie. Zmienia się ono o sto osiemdziesiąt stopni w dniu, w którym znajomy pokazuje mu (mieszczący się w spiżarni jego restauracji) portal do podróży w czasie. Przechodząc przezeń, za każdym razem wychodzi się w tym samym miejscu i tym samym momencie – 9 września 1958 roku o godzinie 11:58. Będąc po drugiej stronie człowiek może dokonać zmiany biegu wydarzeń i stanu teraźniejszości, z tym, że każde następne wejście do przeszłości resetuje go do stanu sprzed takiej ingerencji. Niezależnie od tego, jak długo podróżnik przebywa po drugiej stronie, w świecie teraźniejszym zawsze mijają zawsze tylko 2 minuty. Kucharz zwierza się Jake’owi z tego, że podjął się niezwykłej misji ocalenia JFK przed śmiercią z rąk zamachowca – co jego zdaniem pozwoliłoby uniknąć światu całej masy potwornych tragedii, z wojną w Wietnamie włącznie. Niestety, w międzyczasie dopadł go rak płuc, i musiał powrócić do swojej rzeczywistości. Prosi Jake’a o to, by podjął się tej samej pięcioletniej misji. Po namyśle mężczyzna wyraża zgodę.

Już od samego początku książki czuć, że stanowi swego rodzaju hołd Autora dla klimatu i realiów dawnych czasów. Świat lat ’50 i ’60 pachnie wyraźniej (nie zawsze lepiej), lepiej też smakuje. Nie jest zdominowany przez technologię, która wprawdzie ułatwiła ludziom życie, ale w znacznej mierze przeniosła łączące ich relacje w sferę wirtualną. Ciężko powiedzieć, na ile wizja ta odpowiada rzeczywistości, a na ile jest podrasowana nostalgią i pisarską skłonnością do popuszczania wodzy fantazji – ale jest niezwykle urokliwa.

Ogromnych wrażeń dostarcza czytelnikowi psychologia podróży w czasie. Możliwości, które stają przed bohaterem, są równie wspaniałe, co przerażające. Czuje, że z jednej strony spoczywa na nim ogromna odpowiedzialność dziejowa, z drugiej strony ma poczucie, że robi coś niewłaściwego, pozornie sprzecznego z prawami natury. Jake wie też, że jego misja jest niebezpieczna nie tylko dlatego, że może w niej zginąć – istnieje prawdopodobieństwo, że czyniąc to, co zamierza, doprowadzi do rozmaitych paradoksów czasowych.

Świat przeszłości szybko przestaje być dla Jake’a jedynie polem dla wykonania misji i staje się rzeczywistością, w której zaczyna po prostu żyć. Specyfika Ameryki sprzed półwiecza i mentalność ludzi tamtych czasów wydaje mu się pod wieloma względami atrakcyjniejsza od teraźniejszości. Myśl o tym, by nie wracać do roku 2011, w którym nie trzyma go już właściwie nic, wydaje się zupełnie naturalna. Proces zakorzeniania się w tych realiach został przez Kinga opisany bardzo zgrabnie – bohater najpierw ulega czarowi dawnych lat, potem stopniowo wiąże się z zaludniającymi je ludźmi.

Najważniejsza postacią drugoplanową jest Sadie, z którą głównego bohatera połączy gorąca miłość. Jest to specyficzna, wiarygodna psychologicznie postać, która stanowi wręcz esencję swoich czasów i wnosi do powieści dużo subtelnego czaru. Niestety, niewiarygodna tajemnica, którą dźwiga nasz bohater, stanie na przeszkodzie rozwojowi tego szlachetnego uczucia. Jake zmaga się z myślami na temat tego, czy powinien poinformować wybrankę swego serca o tym, kim naprawdę jest, i jak skończy się ich wspólna historia, jeśli zabije Oswalda. To właśnie ten wątek najbardziej zagęszcza napięcie powieści.

Głównym czarnym charakterem powieści jest Lee Harvey Oswald. King przedstawia go jako postać niezwykle banalną… i dlatego tym bardziej przerażającą. Oto bowiem zwykły, spragniony sławy bufon kupuje za kilkadziesiąt dolarów karabin i morduje przy jego pomocy głowę najpotężniejszego państwa świata, zmieniając tym samym bieg dziejów. Doprowadza to czytelnika do logicznego wniosku: skoro ktoś taki był zdolny do czynu równie potężnego, do czego jest zdolny każdy z nas? Wszyscy posiadamy moc wpływania na bieg wydarzeń – zarówno konstruktywną, jak i destruktywną – tyle, że rzadko zdajemy sobie z tego sprawę. Może to nawet lepiej?…

Dallas ’63 to powieść dość długa – ma prawie 800 stron. Niestety, jest w niej sporo dłużyzn, które bez cienia żalu można by usunąć dla dobra historii. Nuży przede wszystkim nadmiar przeszpiegów które prowadzi Jake aka George w stosunku do Oswalda. Razi też cukierkowość opisów przedstawień szkolnych. Niezbyt udanie wypadają również dziwnie (neurotycznie?), w pewnym momencie nazbyt częste wzmianki o harmonizującej przeszłości, oraz liczne, ale bardzo lakoniczne napomknięcia o życiu erotycznym głównego bohatera i Sadie.

Dallas ’63 nie jest horrorem – a przynajmniej nie jest horrorem rasowym. Można powiedzieć, że to powieść fantastyczno-obyczajowo-szpiegowska z elementami grozy. Przez zdecydowaną większość czasu dzieje się stosunkowo niewiele (jeśli wyłączyć wspomniane wcześniej perypetie obyczajowe i szpiegowskie). Gdzieniegdzie pojawiają się akcenty grozy, które – niczym mocno naciśnięty klawisz pianina – rozbrzmiewają w sielankowej harmonii wielu następnych stron. Nawet kiedy powieść na swym pierwszym planie nabiera charakterystyki obyczajowej, stale czuć, że w powietrzu wisi coś bardzo złego – zagrożenie, tragedia.

Podróż w czasie jest jednym z najchwytliwszych lejtmotywów literatury fantastycznej. Podejmowano go na tak wiele rozmaitych sposobów (często bezlitośnie gwałcąc przy tym logikę zdarzeń), że wydawałoby się, iż na jego kanwie nie sposób stworzyć już niczego oryginalnego. Stephen King pod wieloma względami podniósł ten temat na zupełnie inny poziom. Literatura fantastyczna lubi traktować zmiany dokonywane w czasie z wielką surowością. Czytelnik często dowiaduje się, że dokonanie nawet pozornie niewielkiej zmiany niesie za sobą ogromne konsekwencje (tzw. Efekt motyla). King odchodzi od takiego założenia – drobne ingerencje prowadzą do niewielkich zmian. Przeszłość wydaje się zresztą na nie niezbyt podatna – próby zmiany biegu dramatycznych wydarzeń o sto osiemdziesiąt stopni okupione są walką z całą masą niby tylko złośliwych zbiegów okoliczności. King nie stara się też na siłę wyjaśnić fenomenu portalu czasoprzestrzennego – bohaterowie jego prozy ograniczają się do domysłów, że powstał na wskutek przypadkowej korelacji wielu przypadkowych czynników. Zamiast próby wyjaśnienia tajemnicy, mamy więc uszanowanie jej. Według mnie to bardzo dobrze, ponieważ możliwe, iż zbyt głęboko idące próby udzielania wyjaśnień skończyłyby się pseudonaukowym bełkotem.

Jeden z rozdziałów powieści przenosi czytelnika do Derry. Miasteczko znane wielbicielom Kinga m. in. z monumentalnej powieści TO powraca akurat do zdrowia po tajemniczej fali morderstw dzieci. Główny bohater napotyka dwójkę nastoletnich bohaterów wspomnianej książki – Richiego i Beverly – i wdaje się z nimi w krótką, ale bardzo specyficzną i intrygująca rozmowę. Wszyscy, którzy czytali wspomnianą wyżej monumentalną powieść, poczują się jak w domu.

Na koniec pewna niespodzianka: nie obawiajcie się, nie jest to spoiler, gdyż z pewnością nie uda wam się domyśleć finału historii. Trzeba powiedzieć, że ten wyciska z oczu łzy. Szlochałem czytając 3 ostatnie strony, i robiłem to jeszcze z dziesięć minut po zamknięciu książki. Przestałem dopiero, kiedy nieco poukładałem sobie w głowie wszystkie przedstawione w książce fakty (wymagają osobnego omówienia); smutek nie opuścił mnie jednak jeszcze długo potem. Chciałbym zaznaczyć, że płakałem podczas czytania po raz pierwszy w życiu, a mam za sobą kilkaset naprawdę wybornych lektur.

Powieść zostawia czytelnika z refleksją dotycząca tego, jak daleko tak naprawdę znajduje się przeszłość? Wydaje się, że wszystko, co przeminęło, trwa, podobnie jak trwa taśma, która już przesunęła się przez głowicę odtwarzacza wideo, pokazując to, co na niej zapisane. Że to, co było i dla nas samych już nie wróci, wciąż jest – gdzieś, jakoś. Uczucie to jest dziwne, może nawet szalone… ale bardzo wyraziste.

Ocena: 8/10 (rewelacyjna).

***

Okładka: Albatros.

XIX

Po moim powrocie z Wrocławia do miejsca, gdzie mieszkam (miejscowość mająca ok. 500 mieszkańców), matka opowiedziała mi o pewnym incydencie. Miał on miejsce w jednym z tutejszych sklepów. Otóż, jakiś obcy facet wszedł do środka i, nie szczędząc przekleństw, zaczął wyrzucać sklepowej, że zbyt wolno obsługuje klientkę, przez co on musi czekać. Mówił, że co to, kurwa, ma być, że on jest z miasta, z Warszawy, a ona skąd? Z tego zadupia?, itd. Z toku jego furiackiego, bełkotliwego wywodu można było wywnioskować, że ponieważ ekspedientka pochodzi ze wsi, jest ociężała umysłowo, a on, wielki warszawiak, to potęga intelektu, alfa i omega, i w ogóle żywe, chodzące, ręcznie malowane opus magnum samego Boga Ojca.

Oczywiście, facet był zwykłym chamem, a nie typowym przedstawicielem miastowych (tak przynajmniej wynika z moich doświadczeń), i piszę o nim tylko po to, żeby to podkreślić. Podczas swoich licznych wizyt w miastach (mniejszych i większych) nigdy nie spotkałem się z jakimkolwiek przejawem podobnego zachowania. Ciekawe, co powiedziałby mi, gdybym mu to oznajmił. Pewnie, że jestem wsiokiem, mam gnój w oczach i siano w uszach – i to dlatego nic nie widzę i nie słyszę. Oczami wyobraźni widzę, jak wyciągam sobie słomkę słomy z butów, wsadzam ją do ust, i spokojnie żuję, kiwając z uśmiechem głową.

To zabawne, ale ludzie ze wsi – przede wszystkim młodzież – często proszą się między sobą o to, żeby nie robili wsi. ”Skarpetki do klapek? Nie rób wiochy!”, ”Obrażasz się o takie coś? Nie zachowuj się jak wieśniak!”, itd. Z roku na rok procent wsi we wsi – przynajmniej w mojej miejscowości – spada na łeb, na szyję. Łeb w łeb z mentalnością mieszkańców zmienia się też samo otoczenie. Stare, chylące się ku upadkowi, drewniane płoty znikają i zostają zastąpione ogrodzeniami z siatki, działki poddawane są odrolnieniu i sprzedawane pod zabudowę, pola są obrabiane nie przez masę rolników, jak niegdyś, ale przez zaledwie kilku obrotnych farmerów, którzy potrafią do maksimum wykorzystać dotacje unijne.

Z drugiej strony mamy – lansowany w TV i muzyce, tak chętnie podchwytywany przez młodzież zarówno na wsiach, jak i w miastach – miejski slang, który wzbudza we mnie smutny uśmiech politowania. Deformuje nasz piękny rodzimy język tak bardzo, że nie ma żadnej estetycznej różnicy pomiędzy nim a przeciętną gwarą, którą posługują się ludzie w – potocznie tak zwanych – zapadłych, zabitych dechami dziurach. Mimo wszystko, pewne naleciałości skaziły również mój język (przede wszystkim ten, którym posługuję się w mowie). Oczywiście, większość młodych ludzi z czasem porzuca slangowe zrakowaciałe dziwolągi i mówienie po polskiemu na rzecz mówienia po polsku.

Czasami, kiedy podwórko tonie w śniegu, błocie i wodzie, bez cienia żenady zakładam stare dziadkowe gumiaki – buciory, w których spacerując po gospodarstwie zrobił zapewne tyle kilometrów, że okrążyłby świat ze dwa razy. Bo jestem na wsi, bo jestem ze wsi, bo moi przodkowie byli ludźmi ciężkiej, uczciwej pracy, i nie mam się czego wstydzić.XIX (1)Dziadkowe gumiaki zakładam też na przykład wtedy, kiedy – tak jak dzisiaj – idę na grzyby do przemoczonego deszczem lasu. W okolicznych brzozowych zagajnikach pojawiła się moc jadalnych muchomorów czerwieniejących. Okazy liczyć można w setkach, z tym, że – jak to zwykle bywa – zdecydowana większość z nich jest tak zaczerwiona, że nadaje się tylko do wyrzucenia. Na szczęście udało mi się zebrać całkiem sporo jadalnych okazów. Moja radość jest tym większa, że znaczną część z nich stanowią muchomorkowe kurdupelki, których kapelusze (a właściwie dzwonki) są szczególnie smakowite.

Poza muchomorami czerwieniejącymi znalazłem również kilka prawdziwków (wszystkie z wyjątkiem jednego w stanie daleko posuniętego rozkładu) oraz ”skapciałego” koźlarza, którego oczywiście sobie darowałem. Akurat gdy wracałem do domu, zadzwonił do mnie kolega pytając, czy nie przygarnąłbym od niego kilku koźlarzy pomarańczowożółtych, których – z uwagi na skromną ilość – nie chce mu się nawet obrabiać. Oczywiście, przystałem na tę propozycję z przyjemnością.

Co poza tym ciekawego w lesie?… Jak co roku – zwiększyła się ilość śmieci. Doprawdy, brak mi słów na chamstwo i debilizm brudasów, którzy zamiast segregować i oddawać śmieci podjeżdżającym co miesiąc pod ich dom śmieciarzom (za co i tak obowiązkowo płacą dość ciężkie pieniądze), wolą wrzucić je na przyczepkę i wyrzucić. Jagód, choć przez las przetoczyła się fala zarobkowych ich zbieraczy, wciąż jest całkiem sporo, choć w wielu miejscach są bardzo drobne (czyżby Jagodzina owocowała po raz kolejny?). Było to moje pierwsze grzybobranie w tym roku, który, nawiasem mówiąc, pod kątem obfitości grzybów zapowiada się o wiele lepiej niż feralny rok 2019.

Jakiś czas temu odwiedził nas kuzyn z żoną i dwójką dzieci (córeczka lat 3, synek 6 miesięcy). Kuzyn (lat 36) swego czasu grał na basie w pewnym undergroundowym zespole. Gdy brat zapytał go, czy jeszcze brzdąka, odparł, że nie – dwa lata temu sprzedał cały sprzęt: gitarę, wzmacniacz, itd. Bardzo mnie to zaskoczyło. Ba – wręcz zabolało. Poczułem żal – żal, że ludzie z czasem porzucają swoje pasje, że wyrastają z nich.

Kuzyn mógł oczywiście pozostawić sobie gitarę, żeby pobrzdąkać na niej choćby godzinę tygodniowo. Ot, z miłości do muzyki. Może stwierdził jednak, że skoro porzucił plany rozwijania swojej gry – nie ma ona sensu. Nie znam go na tyle, ale wiem, że są ludzie, dla których wykonywanie danej czynności ma sens tylko wówczas, gdy daje im szanse ciągłego rozwoju. Możliwe też, że stojąca bezwładnie gitara przypominała mu o porzuconych marzeniach, że narzucała mu się zbytnio ze swoją ciszą. Że gdy jego wzrok padł na nią, niemal słyszał: No weź, zagraj na mnie. ”Dawaj, jak za dawnych czasów. Tylko ty i ja”. Możliwe też, że bez krztyny nostalgii uznał ją za zabawkę, z której wyrósł, i którą powinien pobawić się teraz ktoś inny. A może ponosi mnie wyobraźnia, i kuzyn nigdy, przenigdy nie marzył o wielkiej karierze w zespole muzycznym.

Brat, odkąd ma dziewczynę, również gra na gitarze znacznie mniej niż kiedyś. Wielka szkoda, bo uważam, że posiada talent muzyczny i mógłby wzbogacić świat tym, co gra mu w duszy. Swego czasu grał w podziemnym zespole (wiele ich powstaje i rozpada się), ale rozpadł się z uwagi na to, że członkowie mieli inne zdania dotyczące tego, jak powinna wyglądać ścieżka rozwoju ich kariery. Teraz, gdy ktoś zapyta go o grę na gitarze, mówi, że ma inne priorytety – i to zamyka temat.

Myślę, że dość wielu ludzi ma talent – ową iskrę – ale niewielu poświęca życie rozwijaniu go. Podejrzewam, że to nie tylko kwestia samozaparcia i odwagi – że ludzie ci byliby po prostu szczęśliwsi jako, na przykład, rodzice na pełen etat niż muzycy czy pisarze, że taka jest po prostu ich konstytucja psychiczna.

Wypada więc stwierdzić, że skoro pasja nie przetrwała starcia z rzeczywistością, z realiami tak zwanego dorosłego życia – obowiązkami pracy, utrzymywania rodziny, wychowywania dzieci – była pasją tylko chwilową, swego rodzaju młodzieńczą miłością. Mimo wszystko – jakoś szkoda mi wszystkich tych niespełnionych młodzieńczych marzeń, które mogłyby (choćby w jakimś stopniu) ziścić się, gdyby żywiący je ludzie okazali trochę więcej wiary i samozaparcia. Może to niedojrzały żal – z pewnością, bo sprzeczny jest z tym, co rozumiem – ale prawdziwy.