Archiwa miesięczne: Luty 2020

X

Nie porywają mnie mody czytelnicze. Nie sięgnąłem po Pięćdziesiąt Twarzy Greya E. L. James ani żadną pozycję Katarzyny Bondy, z całą pewnością nie sięgnę także po książki Blanki Lipińskiej – z tego, co o nich słyszałem (a słyszałem wiele – głównie bardzo, bardzo złych rzeczy) nie znalazłbym w nich dla siebie niczego interesującego. Swego czasu sięgnąłem za to po Remigiusza Mroza, którego wielu ludzi (bo czyta się to za łatwo, bo autor pisze za dużo, bo za dużo na tym zarobił) chętnie umieszcza w tejże ścisłej czołówce tzw. pisarzy psujących literaturę.

Niech nikogo nie zwiedzie fakt, że na swoich książkach zarobił kupę forsy. Mróz nie pisze dla kasy – jestem tego zupełnie pewien. To człowiek kompletnie owładnięty pasją opowiadania historii. Tak przynajmniej widzi się to mi po lekturze trzech jego książek – pierwszych częściach pięciotomowego cyklu z komisarzem Forstem. Przy pierwszej bawiłem się fantastycznie, przy drugiej – świetnie, przy trzeciej – dobrze, ale w dużej mierze dlatego, że przymykałem oko na pewne absurdy (przeprawa głównego bohatera przez Czarnego Delfina). I choć od tamtej pory na więcej książek Mroza nie miałem apetytu – najczęściej szukam w literaturze czegoś innego – to jednak mam o jego pisarstwie pozytywne zdanie.

Mróz potrafi pisać. Zdecydowanie. Wie, jak kreować ciekawe postaci, jak zaskakiwać nagłymi zwrotami akcji, fascynować tajemnicami. Tworzy też niezłe tła dla rozgrywających się wydarzeń i prowadzi pełne ikry dialogi. Z pewnością nie jest to literatura dla czytelników poszukujących poetyckiej i filozoficznej głębi oraz kunsztownej estetyki językowej, niemniej ma swoje mocne strony. Jego książki to świetna alternatywa dla seriali i filmów sensacyjnych.

King, który jest pisarzem bardzo płodnym, sam uważa się nie za pracoholika, a po prostu za pisarza systematycznego. Przez wiele lat pisał 2 tysiące słów prozy dziennie, podczas gdy wielu pisarzy pomiędzy napisaniem jednej a drugiej książki robi sobie długie przerwy. Mróz bez wątpienia jest pracoholikiem – pomimo zaledwie 33 lat ma w swoim twórczym dorobku aż – jeśli dobrze liczę, a wszystko na to wskazuje – 39 książek.

Jest wielu malkontentów narzekających na to, że prym sprzedażowy wiodą właśnie książki Mroza, Bondy i Lipińskiej. Przez pewien czas stałem z nimi w jednym rzędzie, potem przejrzałem na oczy i ujrzałem w nich nadzieję dla polskiego czytelnictwa. 60 procent Polaków nie przeczytało w ubiegłym roku nawet jednej książki. Być może ci, którzy – choćby z czystej ciekawości – ulegną boomowi na czytanie powieści wyżej wymienionych, przekonają się, że książki nie gryzą i z czasem zechcą sięgnąć po coś ambitniejszego? Nikt nie zaczyna przecież przygody z literaturą od Marcela Prousta, Brunona Schulza i Jamesa Joyce’a. Podejrzewam zresztą, że to właśnie przerabianie w szkole lektur na wysokim poziomie odstrasza potencjalnych czytelników przed sięganiem po literaturę – kojarzy im się ona potem z czymś mało przyjemnym, a często wręcz z udręką.

Warto pamiętać, że wspaniałe książki znajdziemy nie tylko wśród uznanych klasyków i nowości wydawniczych, ale także wśród dzieł twórców zapomnianych. Książki niektórych z nich można kupić na rynku wtórnym za kilka złotych. Ostatnio wzbogaciłem swoją biblioteczkę o trzy takie pozycje (za każdą z nich zapłaciłem – włączając to koszt wysyłki – poniżej dychy). Były to: Noweletki Jerzego Krzysztonia (zbiór króciutkich opowiadań, w dużej mierze wybornych), Zatrute studnie Kazimierza Truchanowskiego (wielce osobliwa, schizofreniczna proza z gatunku weird fiction), oraz Uwierzenie moje Andrzeja Babińskiego.Andrzej Babiński - Uwierzenie mojeChciałbym opowiedzieć o tej ostatniej książce. Babiński był poznańskim poetą wyklętym, który po swojej śmierci w roku 1984 niemal całkowicie zniknął ze świadomości czytelniczej (gdyby nie fakt, że przyjaźnił się ze słynnym jak cała Polska długa i szeroka Edwardem Stachurą, prawdopodobnie nie pozostał by po nim niemal ślad). Babiński pozostawił po sobie bardzo skromny objętościowo twórczy dorobek – dwa wydane za jego życia tomiki wierszy oraz bliżej nieokreśloną ilość listów i luźnych zapisków, wciąż oczekujących na kogoś, kto podejmie się zredagowania i wydania ich (Zofia Kucówna w książce pt. Zatrzymać czas wspomina o dedykacji, którą Babiński napisał na podarowanym jej tomiku wierszy. Napisał tam: ”Mam malutkie już życzenie – uporządkować i dopracować warsztatowo dwanaście kilogramów zapisków i karteluszków. Jedną trzecią równą Norwidowi już widziałem, będę szukać dalej”).

Uwierzenie moje poza tym, że daje przedsmak tego, co skrywają rzeczone zapiski, oferuje czytelnikowi możliwość zapoznania się z wierszami Babińskiego w różnych fazach ich rozwoju. Poeta pracował nad swoimi utworami przez całe lata, nieraz dokonując w nich bardzo daleko idących zmian. Forma książki sprawia, że przypadnie do gustu raczej koneserom niż przeciętnym miłośnikom poezji. Kto chce zaznajomić się z twórcą, powinien raczej sięgnąć po najpełniejszy zbiór jego utworów – Znicze i inne wiersze.

Zresztą, sama poezja Babińskiego również nie należy do łatwych. Powiedziałbym wręcz, że jest to poezja ekstremalna. Tylko ludzie posiadający mnogość własnych jątrzących się ran i otchłannie otwarci poprzez nie na ból drugiego człowieka będą w stanie pojąć grozę opisanych w niej doświadczeń: lęku o los całej planety, odrzucenia, samotności, pragnienia śmierci. Jeśli już w twórczości tej pojawia się przebłysk słońca – a pojawia się rzadko – to chwilami wydaje się, że tylko po to, by rzucić światło na katastrofalny rozmiar strat, jeszcze wymowniej zaakcentować ich potęgę.

Wielka szkoda, że temu niezwykle osobliwemu i utalentowanemu twórcy nie dane było w pełni rozwinąć skrzydeł. Uniemożliwiała mu to choroba (schizofrenia paranoidalna; Babiński cierpiał m. in. na urojenia katastroficzne i prześladowcze oraz obsesję śmierci), równie wyniszczająca, nieodwzajemniona miłość do młodszej o dekadę Krystyny Orłow, wreszcie: samobójcza śmierć – 14 maja 1984 roku, w wieku zaledwie 46 lat, poeta popełnił samobójstwo skacząc na betonowe nabrzeże z mostu Królowej Jadwigi.

Babiński pisał tak, jakby całe życie przesiedział na jego barierce, ze zwieszonymi w dół nogami, rozważając za i przeciw, zbierając się na odwagę. Tak, jakby każdy wers miał być tym ostatnim. Głęboko wierzę, że z czasem zyska należne mu uznanie.

W lutym miały swą premierę kinową dwa supergnioty: 365 dni na podstawie książki Blanki Lipińskiej pod tym samym tytułem, oraz film biograficzny o życiu Zenka Martyniuka pt. Zenek. W chwili, gdy piszę te słowa, 80% użytkowników portalu Filmweb oceniło film Zenek na 1/10 punktów. Jego średnia ocena to 2,0. Myślę, że w kilkumiesięcznej perspektywie czasowej ma szansę dorównać, a nawet przebić film Yyyreek!!! Kosmiczna nominacja (średnia z kilkunastu tysięcy ocen – 1,4), który w pewnych kręgach uchodzi za jedyny na świecie film nie do obejrzenia bez wsparcia środków psychoaktywnych.

Nie zamierzam oglądać żadnej z tych produkcji – szkoda mi na nie czasu. Moja dziewczyna była na pierwszym z nich (poszła nań dla zgrywy, z koleżanką) i oznajmiła mi, że nigdy w życiu nie widziała równie wielkiego dna; biedaczka nacierpiała się za nas oboje. Chciałbym jednak poświęcić chwilę refleksji temu niesamowitemu zjawisku, jakim jest ogromny sukces kasowy tragicznie słabych filmów.

Pewne tematy są tak nośne, że nie ważne, jak bardzo zły film nakręci się na ich podstawie – widzowie i tak będą walili do kin drzwiami i oknami napychając kabzę tym, którzy takiego gniota spłodzili. Myślę, że najwyższy już czas, żeby powołać do istnienia organ, który mógłby nazywać się na przykład Komisją ds. kontroli jakości filmów. Komisja taka – złożona z krytyków filmowych – miałaby za zadanie obejrzeć każdy film przed jego premierą kinową i zdecydować o tym, czy jest na tyle dobry, by dopuścić go do obrotu. Nie chodzi mi bynajmniej o to, żeby dopuszczać do kin tylko arcydzieła kinematografii – przeciętny człowiek (w tym ja sam) nie jest w stanie żyć samą wysoką sztuką; uważam po prostu, że powinno istnieć pewne minimum przyzwoitości. Gdyby średnia ocena danego filmu plasowała się poniżej 4 punktów na 10, jego twórca dostawałby odmowę i mógłby co najwyżej zamieścić go na YouTube – przy czym zarobiłby o wiele mniej pieniędzy. Taki zabieg z pewnością solidnie zmotywowałby reżyserów do solidniejszej pracy. Może to tylko marzenia ściętej głowy… a może nie.

Można oczywiście powiedzieć, że ostatecznego wyboru dokonuje widz, i że skoro pozwala on wciskać sobie nawet najgorszy syf – ba, jeśli jeszcze za niego płaci – sam jest sobie winien i nikt nie powinien nad jego decyzją ubolewać. Coś w tym jest. Uważam jednak, że nie samym chlebem człowiek żyje, i że skoro istnieją normy jakości dla produkcji jedzenia, takie same powinny istnieć dla strawy duchowej masowego odbiorcy – filmu.

IX

Styczeń przeminął, luty doszedł do jednej trzeciej swojej długości, a póki co od początku zimy śnieg w miejscu gdzie mieszkam, nie przeleżał dłużej, niż kilka godzin, zaś same opady w tym sezonie grzewczym widziałem zaledwie trzykrotnie. Brak również kilkunastostopniowych mrozów (choć nie to, żebym za nimi tęsknił; węgiel i drewno mają swoją cenę). Mimo iż mieszkamy w łagodnej strefie klimatycznej i o największych zmianach klimatycznych słyszymy w telewizji i Internecie, tej jednej doświadczamy właśnie na własnej skórze.

Ze swojego dzieciństwa (urodziłem się w 1989 roku) pamiętam zimy mroźne i pełne śniegu. Pamiętam lepienie bałwanów oraz igloo, rzucanie się śnieżkami, grube i długie sople zwisające z dachów, ślizgawki na rozlewiskach i zamarzniętej rzece, a także jazdę na sankach i przejeżdżające ulicą kuligi. Wątpię, żeby dzieci osób z mojego pokolenia miały mieć podobne wspomnienia z tej pory roku. Tegoroczna zima przypomina późną jesień albo wczesną wiosnę. Gdzieniegdzie zaczynają kwitnąć drzewa, a w niektórych lasach pojawiły się nawet kurki (niektórzy przebąkują coś o borowikach, ale im akurat nie daję nawet grama wiary).

Podejrzewam, że w lutym spadnie trochę śniegu, że mróz na kilka dni ściśnie świat w swoich lodowych kleszczach… po czym wszystko to rozpuści się i wsiąknie w ziemię, znikając bez śladu. Pozostawią po sobie pytanie: jeśli tak duże zmiany zaszły na przestrzeni zaledwie 20 lat, to jak sytuacja ewoluuje w ciągu następnych dwóch dekad – pytanie palące tym bardziej, że tempo zmian rośne? Jak zmienią się inne pory roku? Co z latem? Czy czekają nas susze? A może ulewy?

Nie to, żeby przeszkadzał mi brak zimy. Prawdę mówiąc, z biegiem czasu stałem się zmarzluchem i na widok słońca w styczniu mam ochotę tarzać się po chodniku jak moje koty (na zdjęciu trójka z piątki leniąca się w najlepsze w jeden z cieplejszych dni; nie wiem, ile pokazywał termometr, ale spokojnie można było spacerować bez kurtki). Martwię się jednak, bo wiem, że za tym pozornie miłym obrotem rzeczy kryje się coś złowieszczego.IX (1)Ostatnimi czasy zdecydowałem się na ponowną lekturę kilku powieści Stephena Kinga, które to powieści pierwszy i ostatni raz czytałem jeszcze w czasach gimnazjum – a więc przez ponad 16 laty! Ku mojemu zdumieniu okazało się, że nie pamiętałem z nich niemal niczego, toteż odkryłem je na nowo. Sprawiło mi to ogromną frajdę, tym bardziej, że mówimy o takich pozycjach, jak: Miasteczko Salem, Martwa strefa, Christine czy Lśnienie – a więc jednych z najważniejszych w dorobku pisarza.

King jest jednym z moich ulubionych pisarzy. Jak każdy bardzo płodny twórca, ma w swoim pisarskim dorobku zarówno pozycje lepsze, jak i gorsze, jednak przewaga pierwszych nad drugimi jest miażdżąca. Kiedy ląduję w łóżku z jego książką (bo to właśnie tam czytam zdecydowanie najwięcej) wiem, że czeka mnie świetna przygoda – i kilkanaście godzin wyłączenia z rzeczywistości.

Choć Kinga nazywa się królem książkowego horroru, to według mnie największym jego osiągnięciem pisarskim nie jest straszenie czytelników nadnaturalną grozą. Cenię jego prozę przede wszystkim dzięki jej walorom obyczajowym i grozie, którą wzbudza człowiek sam w sobie, a nie maszkary takie jak wampiry, demony, itd. King posiada niezwykłą znajomość natury ludzkiej i potrafi kreować głębokie, moralnie niejednoznaczne postaci. Nie jest to oczywiście talent na poziomie Dostojewskiego, ale z pewnością na miarę historii, które opowiada – kreacje te pasują jak ulał do literatury czysto rozrywkowej. Po drugie, jak nikt inny potrafi sportretować życie małych miasteczek – oddać panująca w nich senną atmosferę, skomplikowaną sieć relacji łączącą ich mieszkańców, ich specyficzną mentalność. Nie mam wątpliwości, że – wbrew opiniom malkontentów – wiele jego książek przetrwa próbę czasu, zyskując miano klasyków grozy – tak jak kilka powieści Agathy Christie stała się klasyką kryminału.

Do przeczytania pozostało mi już niewiele książek mistrza – 6 z 7 części cyklu Mroczna Wieża i pięć powieści (w tym dwie napisane w duecie z innymi pisarzami). Przyznam, że to dość smutna świadomość – wiąże się bowiem z poczuciem przebycia fantastycznych przygód… Na szczęście do swoich ulubionych książek będę mógł wrócić. Podejrzewam, że przeczytawszy je za kolejne półtorej dekady zaznam niemal takiej samej rozkoszy, jakiej zaznałem robiąc to po raz pierwszy.

Każdego roku wraz z nastaniem sezonu grzewczego przepraszam się trochę z telewizją. Nie na tyle, żeby oglądać wieczorne wydanie wiadomości (jeśli chcę wiarygodnych, rzetelnych informacji o otaczającym mnie świecie korzystam z Internetu) ani nie na tyle, żeby oglądać filmy poszatkowane kilkunastominutowymi blokami reklamowymi (czy ktokolwiek ogląda jeszcze filmy w telewizji? Serio?), ale od czasu do czasu na którymś z kanałów leci coś wartego uwagi.

Lubię Gwiazdy lombardu. Jest tam wprawdzie trochę żenującego humoru sytuacyjnego, niemniej starocie interesują mnie niezmiernie. Uwielbiam Drwali (m. in. dlatego, że nie ma to jak oglądać czyjąś harówkę siedząc w ciepłym i wygodnym fotelu). Rajcują mnie Wojny magazynowe (odczuwam ogromną ekscytację na myśl o skarbach, które kryją się w zapomnianych skrytkach). Najbardziej zaś ukochałem sobie programy dokumentalne dotyczące życia zwierząt (których to programów jest niestety jak na lekarstwo).

Od czasu do czasu oglądam również seriale paradokumentalne. Nie dlatego, żeby pociągały mnie ich fabuły czy poziom wykonania, ale ponieważ bezskutecznie staram się uwierzyć w to, jak nisko upadła telewizja, i co pozwalają sobie serwować (ba, czego łakną!) jej widzowie. Omijam jednak szerokim łukiem wszystkie programy muzyczno-rozrywkowe (z roku na rok coraz bardziej krzykliwe, kolorowe i głupie) – ich nie byłbym w stanie znieść.

Od kilku lat na kanale Focus TV emitowany jest program pt. Starożytni kosmici. Nazwa ta odrzucała mnie tak bardzo, że ani razu nie zdobyłem się na odwagę do obejrzenia go. Ostatnimi czasy uległo to zmianie – ot, program leciał, a ja byłem zbyt leniwy, żeby podnieść się i zmienić kanał (pilot wyzionął ducha dawno temu).

Występujący w programie ”badacze” (nawet ”badacze” ujęci w cudzysłów to zresztą zbyt wielkie słowo – człowiek nauki powinien bowiem kierować się sceptycyzmem, ludzie ci zaś traktują mity pozostawione przez dawne kultury jako pożywkę dla swoich wybujałych fantazji) twierdzą, że w zamierzchłych czasach ludzkość pozostawała w kontakcie z kosmitami, którzy sterowali jej rozwojem. To oni mieli pomagać ustawiać mieszkańcom Wyspy Wielkanocnej ich słynne megalityczne posągi, pomagać Egipcjanom wznosić piramidy, itd. Ba – według co najmniej jednego z występujących w programie ”uczonych” pewne przesłanki wskazują na to, że dzięki wiedzy dostarczanej przez kosmitów w zamierzchłych czasach ludzkość stanęła na niewyobrażalnym dla nas stopniu rozwoju cywilizacyjnego (oczywiście czerpała też garściami z energetyki jądrowej).

Nigdy do tej pory nie miałem styczności z tak ogromnymi, zatrważającymi wręcz idiotyzmami. Sposób, w jaki występujący w programie ”badacze” interpretują pradawne mity religijne o bogach zstępujących z nieba itd., nie ma żadnego (lub prawie żadnego) związku z rzetelną metodologią naukową – to tylko i wyłącznie życzeniowe bajdurzenie rozgorączkowanych fantastów, w najmniejszym nawet stopniu nie zainteresowanych budowaniem obrazu świata opartym na racjonalizmie. Najsmutniejsze jest zaś to, że ów polany kosmicznym sosem stek bzdur wydaje się być ulubioną strawą telewidzów – na portalu Filmweb Starożytni kosmici mają ocenę 7,6 na 10.