Nie porywają mnie mody czytelnicze. Nie sięgnąłem po Pięćdziesiąt Twarzy Greya E. L. James ani żadną pozycję Katarzyny Bondy, z całą pewnością nie sięgnę także po książki Blanki Lipińskiej – z tego, co o nich słyszałem (a słyszałem wiele – głównie bardzo, bardzo złych rzeczy) nie znalazłbym w nich dla siebie niczego interesującego. Swego czasu sięgnąłem za to po Remigiusza Mroza, którego wielu ludzi (bo czyta się to za łatwo, bo autor pisze za dużo, bo za dużo na tym zarobił) chętnie umieszcza w tejże ścisłej czołówce tzw. pisarzy psujących literaturę.
Niech nikogo nie zwiedzie fakt, że na swoich książkach zarobił kupę forsy. Mróz nie pisze dla kasy – jestem tego zupełnie pewien. To człowiek kompletnie owładnięty pasją opowiadania historii. Tak przynajmniej widzi się to mi po lekturze trzech jego książek – pierwszych częściach pięciotomowego cyklu z komisarzem Forstem. Przy pierwszej bawiłem się fantastycznie, przy drugiej – świetnie, przy trzeciej – dobrze, ale w dużej mierze dlatego, że przymykałem oko na pewne absurdy (przeprawa głównego bohatera przez Czarnego Delfina). I choć od tamtej pory na więcej książek Mroza nie miałem apetytu – najczęściej szukam w literaturze czegoś innego – to jednak mam o jego pisarstwie pozytywne zdanie.
Mróz potrafi pisać. Zdecydowanie. Wie, jak kreować ciekawe postaci, jak zaskakiwać nagłymi zwrotami akcji, fascynować tajemnicami. Tworzy też niezłe tła dla rozgrywających się wydarzeń i prowadzi pełne ikry dialogi. Z pewnością nie jest to literatura dla czytelników poszukujących poetyckiej i filozoficznej głębi oraz kunsztownej estetyki językowej, niemniej ma swoje mocne strony. Jego książki to świetna alternatywa dla seriali i filmów sensacyjnych.
King, który jest pisarzem bardzo płodnym, sam uważa się nie za pracoholika, a po prostu za pisarza systematycznego. Przez wiele lat pisał 2 tysiące słów prozy dziennie, podczas gdy wielu pisarzy pomiędzy napisaniem jednej a drugiej książki robi sobie długie przerwy. Mróz bez wątpienia jest pracoholikiem – pomimo zaledwie 33 lat ma w swoim twórczym dorobku aż – jeśli dobrze liczę, a wszystko na to wskazuje – 39 książek.
Jest wielu malkontentów narzekających na to, że prym sprzedażowy wiodą właśnie książki Mroza, Bondy i Lipińskiej. Przez pewien czas stałem z nimi w jednym rzędzie, potem przejrzałem na oczy i ujrzałem w nich nadzieję dla polskiego czytelnictwa. 60 procent Polaków nie przeczytało w ubiegłym roku nawet jednej książki. Być może ci, którzy – choćby z czystej ciekawości – ulegną boomowi na czytanie powieści wyżej wymienionych, przekonają się, że książki nie gryzą i z czasem zechcą sięgnąć po coś ambitniejszego? Nikt nie zaczyna przecież przygody z literaturą od Marcela Prousta, Brunona Schulza i Jamesa Joyce’a. Podejrzewam zresztą, że to właśnie przerabianie w szkole lektur na wysokim poziomie odstrasza potencjalnych czytelników przed sięganiem po literaturę – kojarzy im się ona potem z czymś mało przyjemnym, a często wręcz z udręką.
Warto pamiętać, że wspaniałe książki znajdziemy nie tylko wśród uznanych klasyków i nowości wydawniczych, ale także wśród dzieł twórców zapomnianych. Książki niektórych z nich można kupić na rynku wtórnym za kilka złotych. Ostatnio wzbogaciłem swoją biblioteczkę o trzy takie pozycje (za każdą z nich zapłaciłem – włączając to koszt wysyłki – poniżej dychy). Były to: Noweletki Jerzego Krzysztonia (zbiór króciutkich opowiadań, w dużej mierze wybornych), Zatrute studnie Kazimierza Truchanowskiego (wielce osobliwa, schizofreniczna proza z gatunku weird fiction), oraz Uwierzenie moje Andrzeja Babińskiego.Chciałbym opowiedzieć o tej ostatniej książce. Babiński był poznańskim poetą wyklętym, który po swojej śmierci w roku 1984 niemal całkowicie zniknął ze świadomości czytelniczej (gdyby nie fakt, że przyjaźnił się ze słynnym jak cała Polska długa i szeroka Edwardem Stachurą, prawdopodobnie nie pozostał by po nim niemal ślad). Babiński pozostawił po sobie bardzo skromny objętościowo twórczy dorobek – dwa wydane za jego życia tomiki wierszy oraz bliżej nieokreśloną ilość listów i luźnych zapisków, wciąż oczekujących na kogoś, kto podejmie się zredagowania i wydania ich (Zofia Kucówna w książce pt. Zatrzymać czas wspomina o dedykacji, którą Babiński napisał na podarowanym jej tomiku wierszy. Napisał tam: ”Mam malutkie już życzenie – uporządkować i dopracować warsztatowo dwanaście kilogramów zapisków i karteluszków. Jedną trzecią równą Norwidowi już widziałem, będę szukać dalej”).
Uwierzenie moje poza tym, że daje przedsmak tego, co skrywają rzeczone zapiski, oferuje czytelnikowi możliwość zapoznania się z wierszami Babińskiego w różnych fazach ich rozwoju. Poeta pracował nad swoimi utworami przez całe lata, nieraz dokonując w nich bardzo daleko idących zmian. Forma książki sprawia, że przypadnie do gustu raczej koneserom niż przeciętnym miłośnikom poezji. Kto chce zaznajomić się z twórcą, powinien raczej sięgnąć po najpełniejszy zbiór jego utworów – Znicze i inne wiersze.
Zresztą, sama poezja Babińskiego również nie należy do łatwych. Powiedziałbym wręcz, że jest to poezja ekstremalna. Tylko ludzie posiadający mnogość własnych jątrzących się ran i otchłannie otwarci poprzez nie na ból drugiego człowieka będą w stanie pojąć grozę opisanych w niej doświadczeń: lęku o los całej planety, odrzucenia, samotności, pragnienia śmierci. Jeśli już w twórczości tej pojawia się przebłysk słońca – a pojawia się rzadko – to chwilami wydaje się, że tylko po to, by rzucić światło na katastrofalny rozmiar strat, jeszcze wymowniej zaakcentować ich potęgę.
Wielka szkoda, że temu niezwykle osobliwemu i utalentowanemu twórcy nie dane było w pełni rozwinąć skrzydeł. Uniemożliwiała mu to choroba (schizofrenia paranoidalna; Babiński cierpiał m. in. na urojenia katastroficzne i prześladowcze oraz obsesję śmierci), równie wyniszczająca, nieodwzajemniona miłość do młodszej o dekadę Krystyny Orłow, wreszcie: samobójcza śmierć – 14 maja 1984 roku, w wieku zaledwie 46 lat, poeta popełnił samobójstwo skacząc na betonowe nabrzeże z mostu Królowej Jadwigi.
Babiński pisał tak, jakby całe życie przesiedział na jego barierce, ze zwieszonymi w dół nogami, rozważając za i przeciw, zbierając się na odwagę. Tak, jakby każdy wers miał być tym ostatnim. Głęboko wierzę, że z czasem zyska należne mu uznanie.
W lutym miały swą premierę kinową dwa supergnioty: 365 dni na podstawie książki Blanki Lipińskiej pod tym samym tytułem, oraz film biograficzny o życiu Zenka Martyniuka pt. Zenek. W chwili, gdy piszę te słowa, 80% użytkowników portalu Filmweb oceniło film Zenek na 1/10 punktów. Jego średnia ocena to 2,0. Myślę, że w kilkumiesięcznej perspektywie czasowej ma szansę dorównać, a nawet przebić film Yyyreek!!! Kosmiczna nominacja (średnia z kilkunastu tysięcy ocen – 1,4), który w pewnych kręgach uchodzi za jedyny na świecie film nie do obejrzenia bez wsparcia środków psychoaktywnych.
Nie zamierzam oglądać żadnej z tych produkcji – szkoda mi na nie czasu. Moja dziewczyna była na pierwszym z nich (poszła nań dla zgrywy, z koleżanką) i oznajmiła mi, że nigdy w życiu nie widziała równie wielkiego dna; biedaczka nacierpiała się za nas oboje. Chciałbym jednak poświęcić chwilę refleksji temu niesamowitemu zjawisku, jakim jest ogromny sukces kasowy tragicznie słabych filmów.
Pewne tematy są tak nośne, że nie ważne, jak bardzo zły film nakręci się na ich podstawie – widzowie i tak będą walili do kin drzwiami i oknami napychając kabzę tym, którzy takiego gniota spłodzili. Myślę, że najwyższy już czas, żeby powołać do istnienia organ, który mógłby nazywać się na przykład Komisją ds. kontroli jakości filmów. Komisja taka – złożona z krytyków filmowych – miałaby za zadanie obejrzeć każdy film przed jego premierą kinową i zdecydować o tym, czy jest na tyle dobry, by dopuścić go do obrotu. Nie chodzi mi bynajmniej o to, żeby dopuszczać do kin tylko arcydzieła kinematografii – przeciętny człowiek (w tym ja sam) nie jest w stanie żyć samą wysoką sztuką; uważam po prostu, że powinno istnieć pewne minimum przyzwoitości. Gdyby średnia ocena danego filmu plasowała się poniżej 4 punktów na 10, jego twórca dostawałby odmowę i mógłby co najwyżej zamieścić go na YouTube – przy czym zarobiłby o wiele mniej pieniędzy. Taki zabieg z pewnością solidnie zmotywowałby reżyserów do solidniejszej pracy. Może to tylko marzenia ściętej głowy… a może nie.
Można oczywiście powiedzieć, że ostatecznego wyboru dokonuje widz, i że skoro pozwala on wciskać sobie nawet najgorszy syf – ba, jeśli jeszcze za niego płaci – sam jest sobie winien i nikt nie powinien nad jego decyzją ubolewać. Coś w tym jest. Uważam jednak, że nie samym chlebem człowiek żyje, i że skoro istnieją normy jakości dla produkcji jedzenia, takie same powinny istnieć dla strawy duchowej masowego odbiorcy – filmu.