Archiwa tagu: kosmici

IX

Styczeń przeminął, luty doszedł do jednej trzeciej swojej długości, a póki co od początku zimy śnieg w miejscu gdzie mieszkam, nie przeleżał dłużej, niż kilka godzin, zaś same opady w tym sezonie grzewczym widziałem zaledwie trzykrotnie. Brak również kilkunastostopniowych mrozów (choć nie to, żebym za nimi tęsknił; węgiel i drewno mają swoją cenę). Mimo iż mieszkamy w łagodnej strefie klimatycznej i o największych zmianach klimatycznych słyszymy w telewizji i Internecie, tej jednej doświadczamy właśnie na własnej skórze.

Ze swojego dzieciństwa (urodziłem się w 1989 roku) pamiętam zimy mroźne i pełne śniegu. Pamiętam lepienie bałwanów oraz igloo, rzucanie się śnieżkami, grube i długie sople zwisające z dachów, ślizgawki na rozlewiskach i zamarzniętej rzece, a także jazdę na sankach i przejeżdżające ulicą kuligi. Wątpię, żeby dzieci osób z mojego pokolenia miały mieć podobne wspomnienia z tej pory roku. Tegoroczna zima przypomina późną jesień albo wczesną wiosnę. Gdzieniegdzie zaczynają kwitnąć drzewa, a w niektórych lasach pojawiły się nawet kurki (niektórzy przebąkują coś o borowikach, ale im akurat nie daję nawet grama wiary).

Podejrzewam, że w lutym spadnie trochę śniegu, że mróz na kilka dni ściśnie świat w swoich lodowych kleszczach… po czym wszystko to rozpuści się i wsiąknie w ziemię, znikając bez śladu. Pozostawią po sobie pytanie: jeśli tak duże zmiany zaszły na przestrzeni zaledwie 20 lat, to jak sytuacja ewoluuje w ciągu następnych dwóch dekad – pytanie palące tym bardziej, że tempo zmian rośne? Jak zmienią się inne pory roku? Co z latem? Czy czekają nas susze? A może ulewy?

Nie to, żeby przeszkadzał mi brak zimy. Prawdę mówiąc, z biegiem czasu stałem się zmarzluchem i na widok słońca w styczniu mam ochotę tarzać się po chodniku jak moje koty (na zdjęciu trójka z piątki leniąca się w najlepsze w jeden z cieplejszych dni; nie wiem, ile pokazywał termometr, ale spokojnie można było spacerować bez kurtki). Martwię się jednak, bo wiem, że za tym pozornie miłym obrotem rzeczy kryje się coś złowieszczego.IX (1)Ostatnimi czasy zdecydowałem się na ponowną lekturę kilku powieści Stephena Kinga, które to powieści pierwszy i ostatni raz czytałem jeszcze w czasach gimnazjum – a więc przez ponad 16 laty! Ku mojemu zdumieniu okazało się, że nie pamiętałem z nich niemal niczego, toteż odkryłem je na nowo. Sprawiło mi to ogromną frajdę, tym bardziej, że mówimy o takich pozycjach, jak: Miasteczko Salem, Martwa strefa, Christine czy Lśnienie – a więc jednych z najważniejszych w dorobku pisarza.

King jest jednym z moich ulubionych pisarzy. Jak każdy bardzo płodny twórca, ma w swoim pisarskim dorobku zarówno pozycje lepsze, jak i gorsze, jednak przewaga pierwszych nad drugimi jest miażdżąca. Kiedy ląduję w łóżku z jego książką (bo to właśnie tam czytam zdecydowanie najwięcej) wiem, że czeka mnie świetna przygoda – i kilkanaście godzin wyłączenia z rzeczywistości.

Choć Kinga nazywa się królem książkowego horroru, to według mnie największym jego osiągnięciem pisarskim nie jest straszenie czytelników nadnaturalną grozą. Cenię jego prozę przede wszystkim dzięki jej walorom obyczajowym i grozie, którą wzbudza człowiek sam w sobie, a nie maszkary takie jak wampiry, demony, itd. King posiada niezwykłą znajomość natury ludzkiej i potrafi kreować głębokie, moralnie niejednoznaczne postaci. Nie jest to oczywiście talent na poziomie Dostojewskiego, ale z pewnością na miarę historii, które opowiada – kreacje te pasują jak ulał do literatury czysto rozrywkowej. Po drugie, jak nikt inny potrafi sportretować życie małych miasteczek – oddać panująca w nich senną atmosferę, skomplikowaną sieć relacji łączącą ich mieszkańców, ich specyficzną mentalność. Nie mam wątpliwości, że – wbrew opiniom malkontentów – wiele jego książek przetrwa próbę czasu, zyskując miano klasyków grozy – tak jak kilka powieści Agathy Christie stała się klasyką kryminału.

Do przeczytania pozostało mi już niewiele książek mistrza – 6 z 7 części cyklu Mroczna Wieża i pięć powieści (w tym dwie napisane w duecie z innymi pisarzami). Przyznam, że to dość smutna świadomość – wiąże się bowiem z poczuciem przebycia fantastycznych przygód… Na szczęście do swoich ulubionych książek będę mógł wrócić. Podejrzewam, że przeczytawszy je za kolejne półtorej dekady zaznam niemal takiej samej rozkoszy, jakiej zaznałem robiąc to po raz pierwszy.

Każdego roku wraz z nastaniem sezonu grzewczego przepraszam się trochę z telewizją. Nie na tyle, żeby oglądać wieczorne wydanie wiadomości (jeśli chcę wiarygodnych, rzetelnych informacji o otaczającym mnie świecie korzystam z Internetu) ani nie na tyle, żeby oglądać filmy poszatkowane kilkunastominutowymi blokami reklamowymi (czy ktokolwiek ogląda jeszcze filmy w telewizji? Serio?), ale od czasu do czasu na którymś z kanałów leci coś wartego uwagi.

Lubię Gwiazdy lombardu. Jest tam wprawdzie trochę żenującego humoru sytuacyjnego, niemniej starocie interesują mnie niezmiernie. Uwielbiam Drwali (m. in. dlatego, że nie ma to jak oglądać czyjąś harówkę siedząc w ciepłym i wygodnym fotelu). Rajcują mnie Wojny magazynowe (odczuwam ogromną ekscytację na myśl o skarbach, które kryją się w zapomnianych skrytkach). Najbardziej zaś ukochałem sobie programy dokumentalne dotyczące życia zwierząt (których to programów jest niestety jak na lekarstwo).

Od czasu do czasu oglądam również seriale paradokumentalne. Nie dlatego, żeby pociągały mnie ich fabuły czy poziom wykonania, ale ponieważ bezskutecznie staram się uwierzyć w to, jak nisko upadła telewizja, i co pozwalają sobie serwować (ba, czego łakną!) jej widzowie. Omijam jednak szerokim łukiem wszystkie programy muzyczno-rozrywkowe (z roku na rok coraz bardziej krzykliwe, kolorowe i głupie) – ich nie byłbym w stanie znieść.

Od kilku lat na kanale Focus TV emitowany jest program pt. Starożytni kosmici. Nazwa ta odrzucała mnie tak bardzo, że ani razu nie zdobyłem się na odwagę do obejrzenia go. Ostatnimi czasy uległo to zmianie – ot, program leciał, a ja byłem zbyt leniwy, żeby podnieść się i zmienić kanał (pilot wyzionął ducha dawno temu).

Występujący w programie ”badacze” (nawet ”badacze” ujęci w cudzysłów to zresztą zbyt wielkie słowo – człowiek nauki powinien bowiem kierować się sceptycyzmem, ludzie ci zaś traktują mity pozostawione przez dawne kultury jako pożywkę dla swoich wybujałych fantazji) twierdzą, że w zamierzchłych czasach ludzkość pozostawała w kontakcie z kosmitami, którzy sterowali jej rozwojem. To oni mieli pomagać ustawiać mieszkańcom Wyspy Wielkanocnej ich słynne megalityczne posągi, pomagać Egipcjanom wznosić piramidy, itd. Ba – według co najmniej jednego z występujących w programie ”uczonych” pewne przesłanki wskazują na to, że dzięki wiedzy dostarczanej przez kosmitów w zamierzchłych czasach ludzkość stanęła na niewyobrażalnym dla nas stopniu rozwoju cywilizacyjnego (oczywiście czerpała też garściami z energetyki jądrowej).

Nigdy do tej pory nie miałem styczności z tak ogromnymi, zatrważającymi wręcz idiotyzmami. Sposób, w jaki występujący w programie ”badacze” interpretują pradawne mity religijne o bogach zstępujących z nieba itd., nie ma żadnego (lub prawie żadnego) związku z rzetelną metodologią naukową – to tylko i wyłącznie życzeniowe bajdurzenie rozgorączkowanych fantastów, w najmniejszym nawet stopniu nie zainteresowanych budowaniem obrazu świata opartym na racjonalizmie. Najsmutniejsze jest zaś to, że ów polany kosmicznym sosem stek bzdur wydaje się być ulubioną strawą telewidzów – na portalu Filmweb Starożytni kosmici mają ocenę 7,6 na 10.