Archiwa miesięczne: Kwiecień 2018

Edward Stachura – ”Siekierezada albo Zima Leśnych Ludzi”

Edward Stachura - ''Siekierezada albo Zima Leśnych Ludzi''Trzydziestoletni Janek Pradera przybywa do wsi Bobrowice, gdzie najmuje się do pracy przy wyrębie lasu. Nie kierują nim motywy czysto zarobkowe – chce uciec od zgiełku miasta, i rozprawić się z kilkoma dręczącymi go demonami. Będzie to starcie na śmierć i życie, z czego sam dobrze zdaje sobie sprawę.

Bardzo istotnym wątkiem powieści jest miłość bohatera do kobiety, którą nazywa poetycko (i zarazem tajemniczo) Gałązką Jabłoni. Narrator z lubością snuje wewnętrzne monologi skierowane do swej ukochanej – wspomina spędzane z nią chwile, deklaruje wierność, wyraża podziw, pragnienie ponownego połączenia się z nią. Osoba ta nigdy nie pojawia się w powieści bezpośrednio, i chwilami można mieć wątpliwości co do tego, czy istnieje naprawdę, czy też jest tylko wytworem bujnej fantazji Pradery, rozgorączkowanej tęsknotą za idealną kobietą.

Nie przypadkowo Pradera podejmuje się tak ciężkiej pracy, w towarzystwie ludzi o dużo prostszej od jego mentalności. W jego zainteresowaniu ich życiem dopatrywać można się badawczej ciekawości człowieka, który chciałby z tej prostoty duchowej uszczknąć coś dla siebie, nauczyć się jej choć trochę. Sztuka ta w jakimś stopniu mu się udaje – mimo swej ogromnej wrażliwości Pradera bez trudu asymiluje się z prostymi robotnikami – ramię w ramię pracuje z nimi przy wyrębie lasu, a kiedy przychodzi odłożyć siekierę, chętnie spotyka się z nimi przy wódce. Ze strony na stronę coraz bardziej dochodzi jednak do czytelnika fakt, że przepaść pomiędzy nimi jest nie do zasypania, że co najwyżej możliwe jest przerzucenie pomiędzy nimi wąskiej kładki – co najlepiej uwidacznia się podczas rozmowy Pradery z Michałem Kątnym, jedynym na zrębie człowiekiem o bardzo zbliżonej do niego konstrukcji psychicznej.

Nie tylko potrzeba naprostowania ducha sprowadza Praderę do leśnej głuszy. Pewne wzmianki w tekście wskazują na to, że czyni to, by nie przepaść dla całego świata w nazbyt dla niego wygodnym kokonie obopólnej miłości partnerskiej, oraz że choć kocha ponad życie pojedynczego człowieka, to właśnie samotność wyczula jego wrodzoną wrażliwość na przejawy piękna natury, sprawy ogólnoludzkie oraz kwestie natury duchowej. Z tego też powodu tylko w samotności może uzyskać odpowiedzi na kilka nurtujących go pytań – i wykorzystać w przyszłości tę wiedzę, by móc otoczyć swoją ukochaną głębszą opieką.

Bohatera Siekierezady raz na jakiś czas spowija – wyzierając zewsząd – dziwaczna mgła. Zawiesina osacza go, paraliżuje jego zdolność myślenia, wręcz rozwiewa w sobie jego istnienie. Czym jest ta niezwykła siła? Czyżby była to pokusa popełnienia samobójstwa? A może to nawał rozmaitych lęków – tych przyziemnych i metafizycznych, lub krańcowe wyczerpanie penetrowaniem dziedzin niedostępnym większości ludziom? Pradera wymienia mgłę tą mgłę jako jeden z powodów tymczasowego rozstania z ukochaną – chce stawić czoła tej sile w samotności, nie zadręczać swą walką i zmęczeniem Gałązki Jabłoni, móc powrócić do niej jako zwycięzca.

Prawdopodobnie to właśnie Siekierezada jest najniezwyklejszym językowo typowo prozatorskim utworem Edwarda Stachury. Autor miesza eleganckie poezjowanie z mową typową dla prostych ludzi oraz wyrazami występującymi w ich hermetycznym środowisku. Nagina i łamie o pióro zasady gramatyki, czasami wychodząc z takich prób jako wirtuoz, czasami – jako grafoman. Bywa, że zdania ciągną się przez połowę strony, że narracja przechodzi w strumień świadomości, przy czym nie zawsze cechuje je płynność.

Wrażliwość jawi się w Siekierezadzie jako dar niebios, który – choć pożądany przez człowieka – okazuje się być szczęściem ponad ludzką miarę. Jest niby pałac z oknami wychodzącymi na wszystkie najwspanialsze i najstraszliwsze widoki świata, a przy tym skazany na zawalenie się – prędzej czy później – pod własnym ciężarem. Nie sposób nie żałować losu Pradery (który jest alter ego samego Stachury), ale i nie sposób nie delektować się unikatową perspektywą, z której relacjonuje swoją obecność w świecie.

Ocena: 8/10 (rewelacyjna)

***

Okładka: C&T.

Edward Stachura – ”Fabula Rasa”

Edward Stachura - ''Fabula Rasa''Na trzy lata przed swoją śmiercią Stachura wszedł na ścieżkę praktyk medytacyjnych i rozwoju duchowego. Otworzyły one zupełnie nowy rozdział w jego twórczości – zaowocowały bowiem dwoma utworami filozoficznymi: Fabula rasa oraz Oto.

Fabula rasa to traktat filozoficzny przedstawiony w formie dialogu człowieka-Ja z człowiekiem-nikt – czyli człowieka, którego życie napędza egoizm w jego rozlicznych formach z człowiekiem, któremu udało się dotrzeć do istoty rzeczy i tegoż egoizmu wyzbyć. Człowiek-Ja zadaje swemu rozmówcy rozmaite pytania, ten zaś udziela mu odpowiedzi, na nowo odkrywając przed nim rzeczywistość.

Obraz człowieka-Ja który odmalowuje słowami człowiek-nikt jest tyleż prawdziwy, co wstrząsający. Jest on zaślepiony i ogłuszony miłością własną tak bardzo, że piękno w świecie, ludziach i życiu dostrzega tylko o tyle, o ile są w stanie (przynajmniej potencjalnie) zaspokoić jego pragnienia. Jeśli daje coś od siebie dobrowolnie, robi to tylko po to, by poczuć się lepszym i zyskać na tym jak na inwestycji. Każdy jego czyn służy zresztą ucieczce przed samotnością – czyli de facto przed samym sobą. Człowiek-Ja jest samemu sobie obcy bardziej, niż obce są mu najdalsze zakamarki kosmosu – co nie przeszkadza mu chcieć zgłębiać fundamentalne tajemnice bytu.

Człowiek-nikt posiada wiedzę absolutną (lub złudzenie wiedzy absolutnej), jest także wyzbyty wszelkich pragnień poza potrzebą zaspokojenia najbardziej podstawowych potrzeb bytowych, uzurpuje sobie prawo do bycia obiektywnym obserwatorem rzeczywistości. Ukazuje człowiekowi-Ja zgubność egoizmu, udowadnia, że potrzeby łatwiej zdusić niż zaspokoić, skłania go ku samopoznaniu, które wyzwolić ma go z tego, co tylko wydaje się życiem, a tak naprawdę stanowi piekielny wymysł jego toczonego gorączką miłości własnej umysłu. Samopoznanie to nastąpić ma nie poprzez gromadzenie faktograficznej wiedzy o sobie, a poprzez uważną obserwację swego zachowania i analizę jego motywacji. Przyjrzeć się własnej potworności, ujrzeć całą jej nędzę, i przerazić się nią na śmierć, która to śmierć będzie początkiem prawdziwego życia – oto, co oznacza właśnie wejść na ścieżkę przemiany w człowieka-nikt.

Człowiek-nikt objaśnia zawiłości ludzkiej psychiki w sposób niezwykle drobiazgowy. Nie ogranicza się przy tym do suchej logiki – jego wywody posiadają wyśmienite walory literackie: pełno w nich kunsztownych metafor, natchnionej aforystyki, a niektóre ze sformułowań cechuje niemal nieludzka wirtuozeria. Podkreśla jednak, że słowo – niezależnie od tego, jak piękne – jest tylko słowem, nigdy tym, co opisuje; że jest jak grób, poza którym rozciąga się nieśmiertelnie żywe życie. Zadaniem czytelnika jest zrozumieć to, nie pozwolić omamić się literackiemu pięknu, wydostać się poza jego obręb.

Po przeczytaniu Fabula rasa od czasu do czasu bywałem na ścieżce samopoznania, nigdy jednak nie odczuwałem pokusy konsekwentnego podążania nią aż do samego końca. Jest to w dużej mierze efekt uboczny życiorysu samego Stachury, który tuż po napisaniu tej książki popadł w psychozę urojeniowo-omamową, a potem depresję zakończoną samobójstwem w wieku zaledwie 42 lat. Przemiana w człowieka-nikt, opisy ekstatycznych uniesień będących konsekwencją tej transformacji – wszystko to może mieć naturę oświeceniową, albo chorobową. Dość powiedzieć, że Stachurowy człowiek-nikt deklaruje jako pewne, że po odkryciu prawdziwego życia posiada się je na zawsze. Pisarz został przez niego oszukany – utracił wszystko.

Warto wspomnieć, że Fabula rasa ogłoszona drukiem zwartym nie ma nic wspólnego z utworem pod tym samym tytułem, nad których Stachura pracował od roku 1966. Pierwotny zamysł zakładał powieść pełną pustych przestrzeni, w których czytelnik mógłby dopisywać swoje własne przemyślenia, stając się tym samym współautorem książki. Odkrycia duchowe Stachury odwiodły go od tego fenomenalnego pomysłu.

Lektura Fabula rasa to ogromne wyzwanie czytelnicze. Można poprzestać na nim – przeczytać książkę jako utwór literacki, rozkoszując się jego wyrafinowaniem – ale można również uczynić jej treść życiowym drogowskazem. Osoby o refleksyjnym usposobieniu powinny być nią zachwycone.

***

Okładka: C&T.

Listy

Zacznę tak, jakby młodsze pokolenie w ogóle nie wiedziało, o co chodzi (podejrzewam, że niewiele się mylę). Przed rozpowszechnieniem się telefonów (tych domowych i tych komórkowych), oraz komputerów i Internetu, istniał wśród oddalonych od siebie ludzi zwyczaj pisania listów. Zwyczaj, dodajmy to już na wstępie, piękny. Człowiek spisywał na kartce swoje myśli i uczucia, a potem składał ją, wsuwał w kopertę, i wysyłał do adresata (koszt: około 2 złote 50 groszy). Ten po otrzymaniu listu cieszył się jak dziecko; czytał go wielokrotnie, a na koniec chował w szafce (gdzie polegiwał całe lata, nierzadko przeżywając relacje, która powołała go do istnienia), i odpisywał jego nadawcy. I tak to szło.Listy (1)Miałem szesnaście lat, gdy dostałem pierwszy telefon komórkowy, i dziewiętnaście, gdy w moim domu pojawił się komputer. Nie istniała więc fizyczna konieczność, która zmuszałaby mnie do pisania odręcznych listów. W pewnym okresie swojego życia zacząłem jednak praktykować tą formę komunikacji, i uskuteczniałem ją (z rozmaitym nasileniem) przez około 2 lata.

W rzeczonym czasie miałem sympatię, z którą dzieliły mnie kilometry. Kontakt, który zapewniały nam telefony i komunikatory Internetowe, okazał się niewystarczający. Zaczęliśmy więc pisać do siebie listy. Szybko odkryliśmy, że obsiana ręcznym pismem kartka papieru jest najlepszym nośnikiem dla płomiennych, podsycanych tęsknotą uczuć. Listy takie pisywaliśmy codziennie, a wysyłaliśmy je do siebie raz w tygodniu. Jakby to wydarzyło się wczoraj pamiętam radość z otrzymania nabrzmiałej od papieru koperty, otwieranie jej i chłonięcie każdego słowa jak powietrza. Niektóre z nich były również spryskane perfumami; ich zapach, choć stracił na sile, wciąż jest wyczuwalny, pomimo że od tamtej pory minęło aż 7 długich lat. A nierzadko znajdywałem na kartce odbicie uszminkowanych ust.

Pisałem również listy do kolegów ze szkoły, oraz koleżanek. Najczęściej cienkie, jedno- albo dwu-kartkowe, ale jednak. Wszyscy mieli problem z rozszyfrowaniem mojego pisma – schludnego, ale nieczytelnego – jednak wkładali w to całe serce, bo w końcu odnosili sukces. Odpisywano mi chętnie i szybko. Niestety, wkrótce doszło do zabawnej, aczkolwiek zrozumiałej sytuacji: wątki, które poruszaliśmy w korespondencji, stawały się jej wyłączną własnością, i nie poruszaliśmy ich w zwyczajnych (telefonicznych) rozmowach. To niestety nie miało prawa się udać na dłuższą metę.

W swoim kuferku mam też trochę pocztówek, kartek-widokówek, walentynek. Jest nawet kilka kopert z listami które zakleiłem i zaadresowałem, ale których z jakiś przyczyn nigdy nie wysłałem. Pamiętam, że niektóre z nich pisałem prawie dziesięć lat temu. Może kiedyś je otworzę. A może dojdę do wniosku, że przeterminowały się już na tyle, że nie ma to sensu.

Choć z uwagi na postęp technologiczny dzisiaj już nikt (poza urzędami) nie wyobraża sobie komunikowania się za pomocą tradycyjnych listów, nie straciły one całkiem swego znaczenia. Myślę, że każdy z nas ma w swoim życiu kogoś, kto (nawet nie zdając sobie z tego sprawy) czeka na list. Może to być stary znajomy lub przyjaciółka ze szkolnych lat. Z pewnością partner lub partnerka także ucieszy się z miłosnego wyznania napisanego na kartce papieru i umieszczonego we wcześniej spryskanej perfumami kopercie. Nie trzeba do tego specjalnej okazji; każda z nich jest dobra by wyznać miłość, a powiedziałbym nawet, że najlepsze są te nieoczekiwane.

Myślę, że nie ma lepszego sposobu na oswojenie się z nieubłaganym upływem czasu, niż przeglądanie starej, żółknącej powoli korespondencji. Czar wspomnień – a więc wydarzeń, które dojrzały do wydobycia z nich ożywczej kwintesencji – jest balsamem dla duszy skołatanej przemijaniem.

***

Grafika pochodzi ze strony Pixabay z darmowymi obrazkami.

Dinozaury są Fajne

Jako dziecko miałem sporo fascynacji, ale najsilniejszą (i najwcześniejszą) z nich były dinozaury. Zaczęło się, z tego, co kojarzę, od gum do żucia, do których dołączane były naklejki z tymi prehistorycznymi gadami. Kilka z nich szczególnie rozbudzało moją wyobraźnię – była wśród nich nalepka z jakimś morskim stworem chwytającym w zęby latającego pterozaura. Nalepiałem je na bok jednej z szafek w kuchni; z czasem rodzice zrobili w niej przemeblowanie, i mebel został przystawiony tymże bokiem do ściany, a ja straciłem możność podziwiania swojej kolekcji. Był to dla mnie wielki cios. Nie dość bowiem, że dinozaury nie żyły – wymarły 65 milionów lat wcześniej w strasznej katastrofie! – to jeszcze nie dane było mi rozpalać swej wyobraźni ich obrazkami!Dinozaury są Fajne (1)Były to czasy odtwarzaczy video. I my posiadaliśmy takowy. Najczęściej oglądałem na nim jakąś kreskówkę o dinozaurach – mógł być to Denver. Ostatni dinozaur, ale nie jestem pewien; pamiętam z niej niewiele ponad to, że w ogóle istniała. Oglądałem również emitowany na kanale Polsat serial pt. Zaginiony ląd – Dolina Jurajska, opowiadający o rodzinie, która wpadła w wyrwę czasoprzestrzenną i znalazła się w erze dinozaurów. Najmocniej zapamiętałem pojawiającego się w jednym z odcinków Cyborga – choć serial nadawany był w niedzielne popołudnia, dla dziecka w moim wieku stwór ten był wręcz przerażający. Muszę jednak dodać, że gdy niedawno rzuciłem okiem na tenże epizod, wydał mi się okropny – przede wszystkim za sprawą fatalnej animacji. To niesamowite, jak mocno różni się postrzeganie dziecka od postrzegania dorosłego!

Rodzice od czasu do czasu kupowali mi gumowe figurki dinozaurów. Zdarzało się, że przed powrotem matki z miasta układałem figurki w krąg, i wyobrażałem sobie, że kolejny dinozaur pojawi się w jego wnętrzu. W mojej kolekcji znalazły się m. in. tyranozaur, triceratops, ankylozaur, stegozaur. Najbardziej jednak uwielbiałem brązowego diplodoka, którego dostałem od ojca podczas jednej z jego niedzielnych wizyt (rodzice byli w separacji odkąd skończyłem 5 lat, i ojciec przyjeżdżał do nas tylko w niedziele); brałem go ze sobą do kąpieli, do wanny, i pływałem nim, a jego długa szyja wystawała wysoko ponad powierzchnię wody. Czasami rozstawiałem figurki na podłodze i meblach, i znosiłem do domu gałązki wierzby, bawiąc się w czasy prehistoryczne. Zabawki te wzbudzały w mojej babce obrzydzenie; chyba z uwagi na ich rozwarte szczęki nazywała je rozdziapami.

Ogromną rolę w mojej fascynacji odegrało czasopismo pt. Dinozaury! Wydawane przez wydawnictwo DeAgostini (nie mam pojęcia, czemu, ale wtedy nazywałem je seriami). Gazeta była dostarczana do jednego z miejscowych sklepów, i zawsze, gdy widziałem je na wystawie, błagałem matkę, by mi je kupiła. Był to czas, gdy w domu się nie przelewało, i matka była na mnie o te sceny wściekła, ale czasami ustępowała. Do pierwszego numeru tegoż czasopisma dodane były okulary 3-D w kształcie tyranozaura. Każdy kolejny numer zawierał 2 stronicową ilustrację zrobioną specjalnie z myślą o tym wynalazku. Oglądana przez okulary (jedno okienko było niebieskie, drugie – czerwone) zdawała się wychodzić poza papier – co w tamtych czasach, i dla dziecka w moim wieku było naprawdę wielką sprawą. Czasopismo zawierało dużo ilustracji i trochę informacji o poszczególnych gatunkach wymarłych gadów. Wykuwałem ich nazwy gatunkowe (nawet łacińskie) na pamięć. Ach, dołączano do każdego egzemplarza również kawałek plastykowego, fosforyzującego szkieletu Tyranozaura, ale nie kupowałem czasopisma regularnie i nie kompletowałem go.Dinozaury są Fajne (2)Pamiętam, jak w pewne wakacje przyjechał do mojej miejscowości chłopak, który miał wszystkie (albo prawie wszystkie) numery tego miesięcznika. Poznaliśmy się w klubie młodzieżowym, gdzie nastolatkowie i dzieci mogli przychodzić i spędzać wolny czas, np. pograć w ping-ponga lub gry planszowe, poczytać gazety, itd. Pewnego razu przyniósł cały stos tych czasopism i oglądaliśmy je siedząc na trawie. Nie muszę chyba dodawać, że robiliśmy to z wypiekami na twarzy?

Gdy chodziłem do zerówki, nauczycielka przynosiła nam czasami jeszcze inne czasopisma, w których pojawiały się prehistoryczne gady; ich tytułów nie jestem sobie jednak w stanie niestety przypomnieć. Pamięć podpowiada mi jednak, że grafiki w nich zamieszczane stały na wyższym poziomie niż te prezentowane w magazynie DeAgostini. Kiedyś chyba nawet nauczycielka pozwoliła mi pożyczyć kilka tych gazet do domu. A może pożyczyłem je sobie bez jej wiedzy.

Dziadkowie od czasu do czasu urządzali świniobicia. Psy dostawały kości, które po tym, jak zostały ogryzione z mięsa, walały się dookoła ich bud. Czasami zbierałem je i wyobrażałem sobie, że to kości dinozaurów. Bawiłem się również czasami w to, że sam jestem dinozaurem – najczęściej jajożernym velociraptorem (wielkie wrażenie wywarła na mnie jedna z ilustracji we wcześniej wspomnianym czasopiśmie, na którym gad ten wgryzał się w ogromne jajo skradzione triceratopsowi). Kradłem z lodówki jajko, i szedłem z nim na kupę żwiru za domem. Tam formowałem w piasku wgłębienie – gniazdo – i kładłem w nie jajko. Potem szedłem stamtąd, i wracałem w to miejsce udając, że jestem dinozaurem. Chwytałem jajo w nastroszone jak szpony palce, i zgniatałem je nimi. Pisząc te słowa kręcę z niedowierzaniem głowa, ale tak było naprawdę.

Bardzo ucieszyłem się, gdy usłyszałem od znajomej nauczycielki, że dzieci nawet teraz, w dobie gadżetów i Internetu uwielbiają dinozaury (m. in. kolorowanki z nimi). To niesamowite, że stworzenia te w pewien sposób przeżyły swoją śmierć, i to o całe 65 milionów lat!

***

Grafiki pochodzą ze strony Pixabay z darmowymi obrazkami.