Wirtualna rzeczywistość gry komputerowej jest jednym z najlepszych miejsc do odpoczynku od trosk życia codziennego, o czym niestety z biegiem lat zapomniałem. Bo czy może nie zajmować, nie emocjonować wcielenie się w postać na przykład żołnierza wykonującego z narażeniem życia rozkazy swojego państwa, czy policjanta walczącego o przetrwanie w mieście opanowanym przez hordy żywych trupów?… W grze komputerowej można być, kim się tylko zapragnie, i, co najlepsze – robić, co się żywnie podoba, bez ponoszenia konsekwencji w realnym życiu.
Swoją pierwszą od wielu lat przygodę ze światem gier wideo postanowiłem przeżyć z grą ”Manhunt 2”, w której gracz wciela się w postać Daniela – naukowca poddawanego w ramach projektu Pickman tajemniczym eksperymentom w odizolowanym od świata ośrodku badawczym, oraz jego zwyrodniałego kolegi, Leo. Pewnej nocy, na wskutek awarii systemu zabezpieczeń budynku, drzwi do wolności stają przed Dannym i jego towarzyszami niedoli otworem, i może wyruszyć po wolność, prawdę o sobie i zemstę na swoich oprawcach. Szybko okazuje się, że będzie musiał za to zapłacić najwyższą możliwą cenę – łącznie z utratą człowieczeństwa. Droga wiodąca do celu jest bowiem usłana bezlitosnymi, wynajętymi przez osoby stojące za projektem oprawcami – oprawcami na tyle psychopatycznymi, że gotowymi zamordować go dla samej frajdy pozbawienia życia.
Pozwoliłem sobie emocjonalnie zintegrować się całkowicie z bohaterami rozgrywki na czas trwania sesji z grą, żeby zdać z niej jak najciekawszą relację w niniejszym eseju. Z uwagi na łączący bohaterów wspólny cel postanowiłem nie wyszczególniać w tekście zbytnio tego, którą z postaci akurat kierowałem. Zamierzenie może wydawać się szokujące zważywszy na fakt, że gra polega na możliwie najbrutalniejszym i najkrwawszym eliminowaniu przeciwników, w wersji na komputer pozbawiona jest konsolowej cenzury i została sklasyfikowana przez ekspertów jako nadająca się wyłącznie dla osób dorosłych. Chciałem jednak od razu zaznaczyć, że pomimo sugestywności opisu wrażeń płynących z uczestnictwa w grze nie straciłem kontaktu z rzeczywistością, nie miałem chęci mordowania w świecie realnym, i nie stałem się nieczuły na ludzką krzywdę – ani przechodząc ją z równym zaangażowaniem po raz pierwszy kilka lat temu, ani teraz.Była burzowa, zimna noc, jedna z wielu takich w ośrodku. Wsłuchiwałem się w grzmoty i szum ulewnego deszczu, kiedy nagle spadło napięcie, a potem więzienne cele stanęły otworem i dźwięk alarmu rozbrzmiał niczym budzik wzywający do wyjścia z letargu. Wystarczyła jedna krótka chwila, żeby cały eksperyment wymknął się spod kontroli; jedna iskra, żeby budynek zapłonął istnym piekłem. Na szczęście nie wszystkie cele otworzyły się na wskutek awarii. Kiedy jednak przechodziłem korytarzem, agresywni więźniowie z zazdrością patrzący na mnie zza krat oddzielających ich od wolności i tak robili, co mogli, żeby uprzykrzyć mi życie. Jeden z nich obsikał mnie, drugi obrzucał odchodami, jeszcze inny walił głową w metalową zaporę chcąc zapewne wzbudzić moją uwagę. Nieszczęśnik w ostatniej, otwartej celi powiesił się na moich oczach ze strachu przed rozgorzałym właśnie na dobre koszmarem. Charczał jeszcze dusząc się, kiedy dla oswojenia się ze śmiercią i zwłokami uderzałem jego ponuro dyndające na sznurze ciało. W szoku zbiegłem na dół, gdzie zdobyłem kawałek szkła i po raz pierwszy stanąłem przed przymusem zamordowania kogoś dla uratowania swojego życia. Mężczyzna stał mi na drodze do wyjścia, tyłem do mnie, gapiąc się na coś bezmyślnie, a głos Leo w mojej głowie nakazywał zabicie go. Zakradłem się za jego plecy, i zastygłem z podniesionym nań narzędziem. Czułem, jak wyczekiwanie to podnosi poziom adrenaliny w mojej krwi, dzięki czemu mogłem być bardziej bezwzględny i brutalny w działaniu. W chwili, kiedy poczułem się wystarczająco rozemocjonowany, zamachnąłem się nań, a potem sprawy potoczyły się szybko i jakby bez mojego udziału – zacząłem dźgać go na oślep po całym ciele, dopóki nie padł trupem. Gdy uświadomiłem sobie, że właśnie zabiłem człowieka, zwymiotowałem. To była tylko pierwsza reakcja; szybko radość z bycia panem życia i śmierci tych szumowin zwyciężyła nad ludzką słabością, i radowałem się na widok każdego nowego narzędzia mordu nie mogąc doczekać się sposobności do wypróbowania go. Z przedmiotów znalezionych w ośrodku najwięcej rozrywki zapewnił mi młotek – okazał się nie tylko skuteczny w otwartej konfrontacji, ale i spektakularny w użyciu znienacka – głowy zaatakowanych nim w ten sposób mężczyzn dosłownie eksplodowały krwią, galaretowatą masą mózgu i kruchymi niczym skorupka jajka fragmentami czaszki. Szedłem przed siebie mordując bez cienia litości każdego kto stanął mi na drodze, a dumny z moich poczynań Leo mówił mi, że chociaż na początku był sceptyczny wobec moich poczynań, to jednak mam to w sobie!Leo przekonał mnie, żebym powrócił do swojego domu rodzinnego jeśli chcę odświeżyć swoją pamięć i zrozumieć, czemu i jak trafiłem do ośrodka. Dzięki jego bezdusznym, diabelskim podszeptom zdołałem przejść przez piekło ogarniętego buntem ośrodka, więc zaufałem mu i tym razem. Dom, niegdyś tętniący życiem, ciepłem i kolorami, był bardziej martwy, zimny i ponury niż przeciętny zakład pogrzebowy. Leo kazał mi przetrząsać wszystkie zakamarki w poszukiwaniu jakiegoś tajemniczego narkotyku, więc zrobiłem to. Blisko pół godziny spędziłem na otwieraniu szafek i kufrów na parterze, piętrze i piwnicy, nękany barwnymi, ale szczątkowymi i mglistymi reminiscencjami, aż w końcu znalazłem. Potem zjawiła się grupa uzbrojonych w łomy napastników wynajętych przez kierownictwo ośrodka do wyeliminowania mnie, i znowu musiałem działać. Wyekwipowany w sierp, skrywałem się w spowitych mrokiem zaułkach i uderzeniami w ścianę przywabiałem po kolei każdego agresora, a potem zarzynałem go rozkoszując się bulgotaniem dochodzącym z rozprutej tchawicy, zalewanej potokiem gęstej, gorącej krwi.Tak dotarłem do obskurnego klubu tanecznego dla sadomasochistów, wciąż tętniącego zwyrodniałym życiem i basową muzyką taneczną. Specyfika miejsca z góry zapowiadała, że przeprawa przezeń nie będzie lekka, i tak też było w istocie. Obecni tam stali bywalcy okazali się osiłkami uzbrojonymi w kije bejsbolowe, i bez odpowiedniej broni nie miałem z nimi żadnych szans w otwartym w starciu. Pierwszemu napotkanemu zboczeńcowi rozbiłem głowę ciężką, ceramiczną pokrywą od toaletowego dyspozytora wody, uprzednio zachodząc go podczas sikania i obijając mu mordę kilkoma ciosami z pięści. Innych eliminowałem po cichu czym popadnie – nożem czy kawałkiem szkła – aż do zdobycia kija bejsbolowego, który okazał się bardzo skuteczny nawet w bezpośrednim starciu z pojedynczym przeciwnikiem. Czasami wywabiałem delikwenta w ustronne miejsce, a potem tłukłem go pałką po całym ciele, aż jego czaszka, skruszała od uderzeń, wybuchała krwawym konfetti. I to narzędzie zmuszony byłem jednak w końcu porzucić – a wszystko to z powodu nieufnego dozorcy pilnującego wejścia do dolnej części klubu, gdzie, jak zapowiadał, miłośnicy mocniejszych wrażeń zaznać mogli szczególnie intensywnej rozrywki. Wpuszczał tam tylko ludzi znanych mu z widzenia, i długo myślałem nad tym, jak wkupić się w jego łaski. W końcu wpadłem na pomysł odrąbania głowy toporem jednemu z oprawców, i pokazania jej cieciowi przez szparę w drzwiach z nadzieją, że nie zauważy, iż czerep nie tkwi na swoim prawowitym miejscu. Fortel się udał, co oczywiście strażnik przypłacił swoim bezwartościowym życiem.Zejście na dół prowadziło do samego dna piekieł, kipiącego od ludzkich krzyków wydawanych ze śmiertelnego bólu i przerażenia. Mieściły się tam pokoje, w których skrajni sadyści znęcali się bestialsko nad związanymi ludźmi. Za weneckimi lustrami w owych salach tortur stały zaś kamery rejestrujące przebieg akcji. Kilku takich popaprańców, zaabsorbowanych swoimi chorymi wyczynami, zaatakowałem z zaskoczenia, mszcząc się za przelaną przez nich niewinną krew. Jednego z nich przygwoździłem nożami do krzesła, a potem rozorałem mu twarz ręcznie obracanym, ostro zakończonym świdrem. Im bardziej z jego ran tryskała posoka, i im bardziej wrzeszczał z bólu, tym bardziej radość przepełniała moje serce. Nie opuściłem lokalu, dopóki wszyscy jego bywalcy nie padli śmiertelnymi ofiarami mojej krwawej pożogi.Wylądowałem na ulicach beznadziejnie szarego miasta, któremu nikłych barw przydawały jedynie neony odbijające się w kałużach lejącego jak z cebra deszczu, oraz krew. W okolicy aż roiło się od żałośnie słabych w walce bezdomnych ćpunów, których wprawdzie mogłem oszczędzić, ale z chęci nie zwalniania morderczego tempa swego działania zakatowałem każdego z ich na śmierć. Wystarczyło kilka ciosów w ich parszywe mordy, żeby padali u moich stóp skamląc i zwijając się z bólu, a wtedy dobijałem ich kopiąc po głowie, plecach i brzuchu. Miejscowych cwaniaczków zaskakiwałem zaś od tyłu, po czym obcęgami wydłubywałem oczy i wyrywałem krtanie, wsłuchując się w chlupot krwi tryskającej fontannami z ich szarpanych ran prosto na brudny, mokry asfalt. Sprytnie wykorzystałem również do swoich zbrodniczych celów kanały burzowe – zwabiwszy w ich pobliże oprawców, miażdżyłem im głowy ciężkimi, żelaznymi klapami, a potem pozbywałem się zwłok wrzucając je do środka.Przeprawa z karabinem snajperskim przez obstawione dachy budynków mieszkalnych była emocjonująca i przyjemna. Z lubością przypatrywałem się przez celownik optyczny swoim oponentom, rozkoszowałem ich spokojem, brakiem świadomości, że ich życie wisi na włosku i to w moich, spływających krwią i umęczonych zabijaniem rękach. Oto, co znaczy mieć perspektywy na życie! Wystarczyło jedno pociągnięcie za spust, żeby pocisk dużego kalibru przeszył czaszkę oponenta rozrywając ją na krwawy gruz. Nie zliczę, ile sztuk ścierwa broczącego krwią z rozszarpanych na strzępy szyj zostawiłem po sobie, zanim udało mi się dostać na dół, ale z pewnością rodziny przedsiębiorców pogrzebowych w najbliższym czasie nie umrą z głodu.Urządzono na mnie obławę. Wpadłem jak śliwka w kompot pomiędzy około dwudziestkę uzbrojonych w zautomatyzowaną broń palną zwyrodnialców. Niektórzy mawiają, że ucieczka jest dla tchórzy, ale często jest jedynym racjonalnym wyjściem z sytuacji. Pognałem co sił w nogach w jedynym bezpiecznym kierunku, i włamałem się poprzez okno do opuszczonego budynku. Zdobyłem tam łom, przy pomocy którego wyważyłem klapę do zejścia pod podłogę, po czym ewakuowałem się otworem w bezpieczniejsze miejsce. Tym samym łomem wyrwałem z zaskoczenia kręgosłup jednemu z napastników, zdobywając strzelbę. Chciałem uniknąć wymiany ognia z mającymi nade mną przewagę liczebną agresorami, ale okazało się to niemożliwe, głównie z uwagi na śledzący mnie reflektorem helikopter. Przeprawa, w której uczestniczyłem chcąc zgubić ogon i wydostać się z impasu pełna była makabrycznych strzelanin, podczas których zdarzyło mi się od czasu do czasu jednym strzałem ze strzelby rozerwać głowy dwóch przeciwników stojących na linii ognia.Nic nie sprawiło mi więcej przyjemności od mordowania z zaskoczenia ręczną piłą do cięcia drewna. Czasami przepiłowywałem czaszki ludzi w pionie, czasami odrzynałem im głowy. W każdy ruch wyszczerbionego ostrza wkładałem mnóstwo siły, ale i serca. Ledwo jedna ofiara skonała wstrząsana agonalnymi spazmami potwornego bólu, a ja już nie mogłem doczekać się ukatrupienia kolejnej. Oczywiście i tę zabawkę w końcu porzuciłem dla frajdy płynącej z testowania innych, jak na przykład brzytwy, którą z zaskoczenia masakrowałem swoim przeciwnikom twarze tnąc jak oszalały, czy też pałki elektrycznej wpychanej w usta wrogom na czas potrzebny do rozgotowania mózgu i wywołania eksplozji czaszki.Zemsta stała się moim głównym celem, a prawda – zaledwie korzyścią poboczną. Skryty w mroku starej szopy przed watahą ścigających mnie psycholi, patrzyłem w przyszłość z dumnie podniesioną głową, przez celownik karabinu maszynowego, i wiedziałem, że zdołam zaprowadzić ład w swojej głowie. Nie brakło przecież krwi, którą można by go opłacić.