XLV

Podczas lipcowej wycieczki w Warszawie, poza Łazienkami Królewskimi, o których pisałem w poprzednim tekście, byliśmy też z dziewczyną w Muzeum Geologicznym Państwowego Instytutu Geologicznego–Państwowego Instytutu Badawczego. Oglądanie eksponatów – skamielin, szkieletów i minerałów – zajęło nam prawie 3 godziny, a i tak wyrobiliśmy się w tym czasie tylko dlatego, że po połowie z nich ledwie przemknęliśmy wzrokiem, nie wspominając nawet o wczytywaniu się w załączone do nich opisy na tabliczkach informacyjnych.

Ze wszystkich minerałów największe wrażenie zrobiły na nas oczywiście te najbardziej widowiskowe z uwagi na koloryt, rozmiary i fakturę – piryt, malachit, kalcyt, azuryt, kryształ górski, etc. Niektóre z nich posiadały barwy jakby nie z tego świata (np. surowa chryzokola z malachitem – intensywny, niezwykle jasnoniebieski kolor, nasycony tak bardzo, że choć trudno oderwać od niego wzrok, to jednak patrzenie nań jednocześnie szarpie nerwy, nie przywykłe do podobnych wrażeń).

Na wystawie można zobaczyć również skamieliny istot, które zamieszkiwały nasz świat – przede wszystkim Polskę – w przeszłości – tej dalekiej, i tej wręcz otchłannej. Przeważają wśród nich bodaj sfosylizowane amonity, wśród których znajdują się również okazy o potężnych gabarytach (rozmiary muszli największych gatunków tych wymarłych już niestety zwierząt dochodziły do ponad 2 metrów średnicy!).

Nad wszystkimi tymi eksponatami górują, wystawione na środku sali, szkielety – mamuta włochatego i niedźwiedzia jaskiniowego – oraz świetna rekonstrukcja Dilophosaurus wetherilli, dinozaura żyjącego w okresie jurajskim (ok. 193 mln lat temu) na terenie dzisiejszej Polski. Jako miłośnik prehistorycznych gadów, nie mogłem nie zatrzymać się przed modelem na dłużej, popuszczając wodze pobudzonej wyobraźni, namiętnie produkującej fantazje o życiu w czasach, gdy człowiek był tylko pieśnią dalekiej przyszłości, w miejscu której wybrzmiewały jaszczurze porykiwania.

Na koniec warto dodać, że na piętrze muzeum można obejrzeć całkiem pokaźnych rozmiarów meteoryt, który w 1994 roku spadł w podwarszawskiej wsi o nazwie Baszkówka. Choć eksponat jest skryty pod szkłem i nie można go dotknąć, tak bliska styczność z nim i tak wyzwala wrażenie bezpośredniego obcowania z kosmosem, którego w zwyczajnym życiu doświadczamy co najwyżej patrząc nocą w gwiaździste niebo. XLV (1)Przeczytałem ostatnio książkę Magdaleny Grzebałkowskiej pt. Beksińscy. Portret podwójny – biografię Zdzisława Beksińskiego i jego syna Tomasza. Pierwszy znany jest ze swego mrocznego malarstwa, drugi był dziennikarzem i prezenterem radiowym, którego audycje ukształtowały gusta muzyczne całego pokolenia Polaków.

Nigdy w życiu nie słyszałem żadnej audycji Tomasza Beskińskiego, nie czytałem też żadnego jego felietonu, co zaś tyczy się malarstwa jego ojca, to – wiem, że tym, co teraz powiem, narażę się całej masie ludzi, zarówno wytrawnym koneserom sztuki, jak i przeciętnym, niewyrobionym odbiorcom twórczości seniora – jestem nań niemal kompletnie nieczuły. Malarz, jak się zdaje, portretuje w swoich dziełach inne możliwe rzeczywistości – rzeczywistości fantastyczne, równoległe do naszej – albo świat takim, jakim może stać się w przyszłości, kiedy nasza cywilizacja osiągnie niewyobrażalny dziś stopień rozwoju, a potem ulegnie rozłożonej na eony zagładzie. Jest to więc może jakieś przeczucie dodatkowych, kosmicznych wymiarów albo mroczne proroctwo i zarazem studium degeneracji rasy ludzkiej oraz śmiertelnej nudy wiecznego rozkładu. Nie jestem w stanie dać mu wiary, bo obrazy nie wywierają (z nielicznymi wyjątkami, takimi jak Postać, Wejście czy dwa obrazy bez tytułu z 1970 roku) na mnie wrażenia z uwagi na swoją kiczowatość (kościotrupy, pajęczyny, groby – rekwizyty rodem z horroru klasy C) i ubóstwo treści.

Co zatem sprawiło, że sięgnąłem po rzeczoną książkę – biografię dwójki ludzi, których działalność nie wywarła na moje życie żadnego wpływu?… Zarówno postać ojca, jak i syna, naznaczone są tragedią. Tomasz Beksiński po wielu nieudanych próbach samobójczych zakończył swoje życie pod koniec 1999 roku, jego ojciec został zaś zamordowany na początku 2005 przez dwójkę wyrostków. Tym samym linia rodziny Beksińskich wygasła bezpowrotnie. W 16 lat po śmierci Tomasza samobójstwo popełniła też najważniejsza jego, ostatnia tajemnicza partnerka, nazywana przezeń Nadkobietą. Przeczuwałem, że obie postaci i ich życiorysy stanowią idealną kanwę do głębokiej opowieści o człowieku i jego losie – i nie pomyliłem się.

Autorka wykonała kawał dobrej roboty – zapoznała się z listami bohaterów i dziennikiem Beskińskiego seniora, dotarła do bliskich im ludzi i odtworzyła ich historię w sposób spójny. Lektura nie pozwoliła mi jednak zrozumieć, dlaczego Tomasz Beksiński uparcie próbował pozbawić się życia. Grzebałkowskiej nie udało się dotrzeć do dokumentów z fachową oceną jego stanu psychicznego; wydaje się jednak oczywiste, że cierpiał na ciężką depresję, a może i zaburzenia osobowości. Zagadką pozostaje również to, co dało podwaliny pod jego chorobę (teorię, jakoby było to mroczne malarstwo jego ojca, odrzucam na wstępie jako naciąganą, choć pociągająco romantyczną).

Właściwie nie ma dnia, żebym nie czytał w serwisach informacyjnych o jakichś straszliwych tragediach ludzkich. Czterech mężczyzn, wszyscy poniżej 30 roku życia, zginęło w wypadku samochodowym; 32-letni mężczyzna zamordował swoją 6-letnią córkę, a potem popełnił samobójstwo; samolot spadł na lotnisko, zabijając 5 osób; w rzeszowskim przedszkolu 3-letnie dziecko śmiertelnie zadławiło się winogronem; dwa miesiące temu 16-letni chłopak zamieścił na swoim koncie społecznościowym lakoniczny wpis pożegnalny, po czym wyszedł z domu i wszelki ślad po nim zaginął; podczas podróży statkiem 36-letnia kobieta wyrzuciła swojego 7-letniego synka za burtę, topiąc go, a potem popełniła samobójstwo, skacząc za nim. Wypadki, morderstwa, samobójstwa; epidemie, katastrofy, kataklizmy naturalne, wojny. Śmierć, śmierć, śmierć – do kwadratu, do sześcianu. Śmierć razy śmierć razy śmierć.

Łatwo dać ponieść się wrażeniu, że na świecie nie dzieje się nic pozytywnego, że to jedna wielka maszyna do mielenia człowieka na krwawy, informacyjny nawóz, umożliwiający innym ludziom, pozostałym na razie przy życiu, domową, amatorską hodowlę chwastu pesymizmu – pewności, że wkrótce przyjdzie kolej również na nich, że za jakiś czas to o nich i ich dramatach trąbić będzie się na prawo i lewo w mediach.

Dla higieny psychicznej dobrze byłoby raz na jakiś czas robić sobie tygodniową przerwę od całego tego szumu informacyjnego. Nie zaglądać do Internetu, nie oglądać telewizji, nie słuchać radia. Odciąć się. Ale coś nie pozwala człowiekowi na zrobienie sobie takiej przerwy od świata; być może jest to paląca ciekawość zachodzących w nim wydarzeń i chęć bycia z nimi na bieżąco oraz poczucie, że dokonałoby się tym samym swego rodzaju zdrady wobec reszty ludzkości – że byłoby to równoznaczne z nieprzystającym człowiekowi XXI wieku tumiwisizmem wobec jej nieustającej tragedii.

Jest tak, nawet jeśli tragedia ta, jak wszystko, z czasem w dużym stopniu powszednieje i przestaje wzbudzać naprawdę głębokie emocje – co jest o tyle normalne, że w przeciwnym razie nie stałoby nam wycieńczonego serca na życie własnym życiem, swoim miniaturowym światem. To naturalny mechanizm obronny naszego ludzkiego umysłu. Zresztą, nasze mózgi ewoluowały w warunkach, w których liczyło się bezpośrednie doświadczenie, toteż ból głowy kogoś u boku jest dla nas czymś dotkliwym, a trzęsienie ziemi, które pochłonęło setki ofiar tysiące kilometrów dalej – abstrakcją.

A jednak chce się wiedzieć, i chce się oddawać światu tę odrobinę empatii, na jaką jest nas jeszcze stać – choćby nawet nie miała nań wpływu, choćby miała ulecieć w powietrze, ulec wypromieniowaniu i zniknięciu, jak ciepło parującego westchnienia na siarczystym mrozie – choć może często (za często) robi się to tylko po to, żeby pokazać samemu sobie, iż pomimo całego tego ogromu okrucieństwa, o którym słyszy się na co dzień, zdołało się zachować człowieczeństwo.

Dodaj komentarz