Archiwa tagu: wiosna

XIII

Do tej pory, czytając książki o dyktaturach, reżimach, myślałem sobie: ”No tak. To straszne. Ale to wszystko dawne dzieje. Teraz, w XXI wieku, w państwach Unii, nie mogło by dojść do czegoś podobnego”. Dopiero zainteresowawszy się głębiej polityką zrozumiałem, w jak wielkim byłem błędzie. Groźba autorytaryzmu (i totalitaryzmu) jest aktualna zawsze, i istnieje wielka szansa, że urzeczywistni się w Polsce. W jakim innym kraju Europy (pomijając oczywiście Rosję; tam możliwe są takie rzeczy. Na Białorusi może też) jeden z braci bliźniaków mógłby piastować stanowisko prezydenta, a drugi – premiera (jak miało to miejsce od lipca 2006 do listopada 2007 – Lech Kaczyński był wtedy prezydentem, a Jarosław Kaczyński premierem)?

Próby podkopywania niezawisłości sądów, gwałty dokonywane na konstytucji – Wszystko to sprawia, że boję się – autentycznie, dogłębnie – że Polska stoi na krawędzi utraty demokracji. Jaka ta demokracja jest – taka jest, ale z pewnością dotychczas nie wymyślono od niej nic lepszego, na pewno też nawet najgorsza demokracja jest lepsza od jakiejkolwiek dyktatury – a takie właśnie dyktatorskie aspiracje bez wątpienia ma Jarosław Kaczyński. A że za PiS-em idą ludzie?… Warto pamiętać, że nawet Hitler doszedł do władzy, wygrywając w demokratycznych wyborach.

2 miliardy złotych dotacji, które TVP otrzymała od rządu – rzekomo w ramach rekompensaty za utracone wpływy abonamentowe – to pic na wodę. Dla każdego, kto miał okazję widzieć wydanie wiadomości na antenie ”jedynki” oczywistym jest, że to narzędzie PiS-owskiej propagandy, że forsa ta poszła tak naprawdę na kampanię reklamową tejże partii. Kiedy mówią o Kaczyńskim, wszystkim im wisi na końcu języka – jak wyjątkowo obrzydliwy glut z nosa – jedno jedyne niewypowiadane (ale doskonale wyczuwalne między wierszami) określenie: Słońce Narodu. To samo widywałem u staruszek i staruszków zbierających się pod Pałacem Prezydenckim w kolejne rocznice katastrofy Smoleńskiej. Mein furher! – zdają się mówić wyrazy ich twarzy, gdy wpatrują się w prezesa PiS-u, hojnie dzielącego się z nimi swymi urojeniami dotyczącymi rzekomego zamachu i ”dochodzenia do prawdy”. Chyba jedynym plusem pandemii koronawirusa jest to, że w tym roku, w dziesiątą rocznicę katastrofy Smoleńskiej, kraj uniknął tej wstrętnej, nastawionej na PiS-owską propagandę szopki (stworzenie mitu prezydenta, którego zamordowano, byłoby partii bardzo na rękę; toć Polacy jak chyba żaden inny naród lubują się w męczeństwie, w martyrologii. Niestety, stwierdzenie, jakoby Lech Kaczyński był taki ważny, że Putin do spółki z Tuskiem – albo ktokolwiek inny – zdecydowali się zlikwidować go wraz z pozostałymi 95 pasażerami Tupolewa, zakrawa moim skromnym zdaniem na absurd. Efekty pracy komisji Macierewicza zdają się moje słowa potwierdzać). Osobiście w Jarosławie Kaczyńskim widzę smutnego, samotnego człowieka, któremu – z uwagi na jego bezdzietność i bezżenność – nie pozostało nic, poza gonieniem za urojeniami… oraz, rzecz jasna, władzą.

Chociaż z tym uniknięciem szopki to nie do końca. Polskę obiegły zdjęcia, na których politycy składający wieńce pod pomnikiem Lecha Kaczyńskiego stoją w zaledwie kilku- lub kilkunastocentymetrowej odległości od siebie. Taki sam widok zobaczyć można na zdjęciach, na których Jarosław Kaczyński odwiedza grób swojej matki. No jak to?… To w myśl obowiązujących przepisów przeciętny obywatel podczas spaceru ulicą musi trzymać się 2 metry od żony z którą na co dzień sypia w jednym łóżku, ludziom łamiącym obostrzenia wystawiono już mandaty na kwotę przekraczającą milion złotych, a ta wesoła gromadka pokazuje, że stoi ponad prawem?XIIIOkres grzewczy spędzam przede wszystkim w domu. Moje życie ogranicza się w tym czasie głównie do czytania i pisania. Nie mam z tym problemu – należę bowiem do ludzi, którzy z natury doświadczają świata przede wszystkim w sposób myślowy, a nie zmysłowy. Zwykle pod koniec zimy doznaję jednak poczucia, że zabrnąłem w abstrakcję trochę zbyt mocno, i że dobrze byłoby rozruszać nieco zardzewiałe zmysły.

Wiosną, latem i wczesną jesienią spędzam sporo czasu na zewnątrz. Na podwórku jest w tym czasie zawsze sporo roboty – trzeba pociąć i porąbać drewno na zimę, ogarnąć ogródek, zgrabić i wywieźć trawę (brat kosi, ja zagrabiam), posegregować do oddania śmieci (dopiero niedawno zaczęliśmy segregować je na bieżąco; wcześniej wynosiliśmy je do szopy i robiliśmy to raz na miesiąc albo i rzadziej), itd. W międzyczasie dokańczam też remont mieszkania, w którym mam zamieszkać ze swoją dziewczyną. Wszystko wskazuje na to, że dojdzie do tego pod koniec tego roku. Byłoby to spełnieniem mojego największego marzenia.

Fantastycznie jest móc posiedzieć przed domem i popijając zimne piwo rozkoszować się promieniami kwietniowego słońca, lekkimi powiewami wiatru oraz świergotem odurzonych wiosną ptaków. Patrzeć w nieskazitelnie niebieskie niebo, wypatrując na nim kołujących leniwie jastrzębi (a może to myszołowy?), potem dla odmiany patrzeć w ziemię, na uwijające się w pracy mrówki-robotnice. Pobawić się z kociarnią (sztuk 5), pograć w piłkę z psem (mój pies uwielbia ganiać za piłką, chwytać ją w zęby i uciekać, nie pozwalając mi na odebranie jej). Do tego brat kupił sobie w ubiegłym tygodniu krótkolufową wiatrówkę – Berettę Elite II. Koszt: 300 złotych (wraz z ponad tysiącem kulek i ok. 30 zasilającymi ją nabojami CO2). Od tej pory spędzamy godzinę dziennie na strzelaniu do butelek i słoików. Zabawa jest przednia. Po kilku godzinach żmudnej pracy twórczej nic nie odpręża tak, jak czysta destrukcja, jak rozwałka. Za jakiś czas i ja sam planuję sprawić sobie taką zabawkę.

Jak pisałem w poprzedniej sylwie, ostatnimi czasy delektowałem się twórczością Murakamiego. Przeczytałem trzy zbiory opowiadań (Zniknięcie słonia, Mężczyźni bez kobiet, Ślepa wierzba i śpiąca kobieta) oraz zbiór esejów dotyczących pisarstwa (Zawód: powieściopisarz). Dziś chciałbym opowiedzieć o tomach z opowiadaniami.

Tłem dla znacznej części opowieści Murakamiego jest gęsty nastrój swego rodzaju egzystencjalnej pustki, w której bohaterowie zanurzeni są po czubek głowy. Ich życia zdają się w jakiś sposób wybrakowane, brakuje w nich czegoś ważnego, oni sami zaś nie zawsze zdają się to dostrzegać – zupełnie tak, jakby byli w jakiś sposób tą pustką odurzeni. Pewnego dnia w ich zrutynizowanych, ale bezpiecznych życiach wydarza się coś niezwykłego, coś wyjętego ze wszelkich rachub. Czasami bohaterowie zamiast dociekać wyjaśnienia tajemnicy przyjmują jej ciężar. Bywa też, że (tak mi się wydaje) jest w ich podejściu coś z rodzaju przyjęcia pokuty; a może podświadomie robią to, bo tajemnica odmienia ich szare i powierzchowne życie – nadaje mu głębi?

Niezwykle podoba mi się sposób, w jaki autor rozkłada w swoich krótkich prozach akcenty. Wie, gdzie umieścić tajemnicę, gdzie zabłysnąć pięknością poetycką, gdzie rozwlec nieco utwór stwarzając przestrzeń, w której mogą należycie rezonować. Czytanie tych opowieści przypomina nieco słuchanie nastrojowej muzyki instrumentalnej.

Bardzo specyficznie wyglądają w utworach Murakamiego stosunki międzyludzkie – przede wszystkim relacje damsko-męskie. Małżeństwa często żyją obok siebie, nie rozumiejąc się. Mężowie oraz żony znajdują sobie kochanków, którzy wypełniają w ich życiach jakieś luki, po czym rozstają się. Samotność jest jednym z głównych tematów tej prozy. Często jest to samotność ludzi żyjących w wielkim mieście, samotność o sile pomnożonej przez każdego żyjącego w nim człowieka.

Niektóre z opowiadań sprawiają wrażenie niedokończonych. Finałowe niedopowiedzenie, którym posługuje się Murakami, nie zawsze współgra z całością utworu. Murakami sprawia czasem wrażenie, jakby wkraczał do świata fantazji z gracją, cichutko otwierając wiodące doń drzwi, ale opuszcza je już trzaskając nimi albo – częściej – pozostawiając je uchylone, uderzające o futrynę przez przeciąg wytworzony pomiędzy światem realnym a światem ułudy.

Dość mocno zawiodłem się na opowiadaniach ze zbioru Ślepa wierzba i śpiąca kobieta. Sprawiają wrażenie wprawek – utworów tworzonych przede wszystkim po to, żeby nauczyć się lepiej władać piórem – niż w pełni samodzielnych utworów. Są dziwaczne, ale nie tą wysublimowaną, wycyzelowaną dziwnością, a dziwne w sposób nieporadny. To znaczy, ich język sam w sobie posiada nieraz sporo powabu, ale przecież nie wystarczy pięknie się poruszać, żeby gdzieś zajść – ani żeby trafić do czytelnika. To trochę tak, jakby autor poruszał się pełnym gracji krokiem, ale dreptał w kółko nie dochodząc do niczego. Może nie powinienem się temu dziwić – w końcu zbiór zawiera utwory, które powstały na przestrzeni aż 25 lat. W znacznej mierze stanowi więc rodzaj ciekawostki wydawniczej, za której sprawą czytelnik może zapoznać się z ewolucją warsztatu pisarza.

Możliwe zresztą, że źle rozumiem tą prozę, że to wszystko nie tak. Możliwe też, że można interpretować ją na wiele rozmaitych sposobów, i nie ma wśród nich właściwych i właściwszych. Błądzenie w niej sprawia mi jednak tak wielką przyjemność, że trudno mi powstrzymać się przed powiedzeniem tych paru słów.

VIII

Pamiętam dzień, kiedy ujrzałem go po raz pierwszy. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Moja dziewczyna wyjęła go z torby i powiedziała: Zobacz. Był elegancki i niewielki. A jaki cieniutki! Nacisnęła guzik, i ekran rozjaśnił się. Pojawiło się menu, i lista dostępnych pozycji. Kolejne stuknięcie opuszkiem palca w ikonkę książki, i na ekranie wyskoczył tekst.

I tak oto, po kilku latach zapierania się, że książka ma być wydrukowana na papierze i pachnieć, że musi mieć okładkę, a pojawienie się czytników to kolejna oznaka bezsensownego pędu społeczeństwa za nowoczesnością, zakupiłem czytnik e-booków.

Zrobiłem to z kilku powodów. Pierwszym i najważniejszym jest możliwość czytania książek w nocy – czytnik ma bowiem podświetlenie. Druga, to oszczędność miejsca – kolekcja książek do których zamierzam w przyszłości wracać wyczerpała moje miejsce na szafkach, a w pamięci gadżetu zmieści się ich kilkaset. Po trzecie – papier jest nie ekologiczny. Po czwarte, jest masa książek należąca do domeny publicznej, które mogę pobierać i czytać za darmo, a i kupując przez Internet książki w formie e-booka nie muszę dopłacać za koszty wysyłki. Po piąte – książka elektroniczna nie kurzy się, nie plami, itd. Uważam, że nośnik cyfrowy ma zdecydowaną i wieloaspektową przewagę nad fizycznym i że w ciągu kilku pokoleń stanie się dominującym (obecnie korzysta z niego ok. 10% czytelników).

Jak czytnik sprawdza się w praktyce? Czy czytanie na nim może równać się z czytaniem papierowej książki? Tak! – a nawet z uwagi na wyżej wspomniane zalety gadżetu, jest dużo przyjemniejsze! Niech za najlepszy dowód posłuży fakt, że dotychczas czytałem 1 książkę tygodniowo, a przez 2 tygodnie użytkowania czytnika przeczytałem ich aż 9.

Sprzedałem już m. in. swoją kolekcję dzieł zebranych Stanisława Lema, i sukcesywnie wykupuję poszczególne pozycje w wersji elektronicznej. Z czasem taki sam los podzielą inne moje książki – ze sprzedażą ich czekam do momentu, aż pojawią się w wersji na czytnik (np. cała moja kolekcja Nabokova ukazała się póki co tylko w wersji tradycyjnej). Nieliczne z nich pozostawię sobie w wersji papierowej, z uwagi na bardzo eleganckie wydanie (np. dzieła Brunona Schulza w edycji wydawnictwa MG).

Przyroda powoli budzi się do życia po długich miesiącach zimy. Śnieg roztopił się, mróz zelżał; kotka, która w domu bywała mało co, bo marcowała się na wszystkie strony, wróciła, i najchętniej wcale nie opuszczałaby naszych czterech kątów (z wyjątkiem wyjść za potrzebą, choć pewnie nie pogniewałaby się, gdybyśmy kupili jej kuwetę). Zaczynają ćwierkać ptaszki, a jeden z wujków widział już nawet bociana. Trawa zieleni się. Dni są coraz dłuższe. Z tygodnia na tydzień palimy w piecu coraz mniej. Oczywiście, czasem jeszcze spadnie śnieg, który zaraz się roztopi, czasami leje jak z cebra i duje jak na pełnym morzu, ale idzie na wiosnę.

Wkrótce znowu będzie można chodzić w krótkim rękawku, i popijać zimne piwo przed domem. Robić ogniska. Oddawać się pracom na podwórku – cięciu i rąbaniu drewna, porządkom w budynkach gospodarczych, dalszemu remontowi mieszkania. Dać sobie w kość, skończyć dzień w pyle, pocie i brudzie, a potem wziąć prysznic, uwalić się na głębokim wiklinowym fotelu przed domem, i rozkoszować się tym nieprawdopodobnym uczuciem, że każda komórka ciała z osobna odpoczywa po ciężkim dniu.XI (1)Jeszcze trochę, i na ulicach pojawią się dziewczyny jeżdżące parami na rolkach, a z pobliskiego boiska do piłki nożnej nieść będzie się odgłos ”kopania gały” i krzyki oddanych grze zawodników. W domu znowu brzęczeć będą muchy i bzyczeć komary, a przez otwarte okna nieść będzie się powietrze pachnące mokrą ziemią. Na drzewach pojawią się liście, i znów będą szumieć. Zakwitną kwiaty śliwy oraz wiśni, i będą roztaczać swój delikatny, upojny aromat. Kawki znowu założą gniazdo w naszym nieużywanym, domowym kominie od pieca kaflowego, i rankiem, przez wywietrznik, słychać będzie radosne pogruchiwanie karmionych piskląt.

Ale to jeszcze nie teraz, jeszcze nie w tej chwili. Rok w rok, każdego marca, przez około tydzień przesilenie wiosenne niemalże przykuwa mnie do łóżka. Nie mam na nic siły, boli mnie głowa, i jestem tak senny, że gdy tylko poczuję ciepło kołdry, zaczynam usypiać. Najchętniej zasnąłbym na cały tydzień i obudził się dopiero, gdy będzie po wszystkim, gdy zima odda już ostatnie tchnienie.

W mediach robi się głośno o tym, że Rząd bierze pod uwagę usunięcie obowiązkowej matury z matematyki. Jest to moim zdaniem jedna z najlepszych wiadomości tego roku. Przymus zdawania jej uważam zaś za jeden z największych absurdów naszych czasów. Nie każdy człowiek posiada inteligencję matematyczną na dostatecznie dużym poziomie, by przyswoić sobie taki materiał – a prawie wszyscy, którym się to powiedzie, o ile nie powiążą swojej kariery zawodowej z matematyką, najzupełniej w świecie puszczą go w niepamięć.

Obowiązkowa matura z matematyki stanęła na przeszkodzie karierze akademickiej niejednego dobrze zapowiadającego się humanisty; podejrzewam, że jej ofiary można liczyć w tysiącach. W pracy na przykład polonisty czy filologa matematyka jest kompletnie zbędna, a jej zastosowanie w tak zwanym życiu praktycznym ogranicza się do mnożenia, dzielenia, dodawania i odejmowania. Mam 30 lat, a nigdy w życiu nie potrzebowałem używać matematyki na poziomie wyższym niż 6 klasa podstawówki, a nawet w tym celu czasami używam wbudowanego w telefon kalkulatora.

Wierutną bzdurą jest wmawianie ludziom, że należy uczyć się matematyki, by potrafić myśleć logicznie. Jest wiele rodzajów inteligencji – werbalna, przestrzenna, muzyczna, itd. Oczywistym jest, że można myśleć logicznie nie znając nawet jednego wzoru matematycznego, że nie istnieje korelacja pomiędzy znajomością wzoru na pole trapezu czy inteligencją matematyczną a tak zwanym zdrowym rozsądkiem.

To przerażające, ile życia ludzkiego marnuje się w salach lekcyjnych zmuszając uczniów do przyswajania wiedzy nie mającej żadnego zastosowania w życiu codziennym – a często i w zawodowym. Ba – gdybyż chociaż było to interesujące! Niestety, stopień skomplikowania abstrakcji matematycznej wymusza na większości uczniów stosowanie filozofii pt. 3-Z: Zakuć, Zdać, Zapomnieć.

Przecież ten czas można by spożytkować na zajęcia dotyczące rozwoju osobistego – na rozpoznawaniu, kształtowaniu i ukierunkowywaniu indywidualnych talentów, oraz na poszerzaniu zdolności postępowania z ludźmi, kształtowania relacji z nimi! Jestem głęboko przekonany, że osobowość jest najważniejszym atrybutem każdego człowieka, że człowieka spotyka tylko to, na co jest gotów, a zatem – że w życiu nie spotka go nic lepszego, niż on sam! Żadna teoria nie wykształci w pełni osobowości – tego może dokonać tylko samo życie praktyczne – ale może stać się fundamentem!

Bardzo ciekawi mnie, dlaczego jedna strona księżyca pozostaje zawsze niewidoczna z Ziemi, jak wygląda życie stadne surykatek, czemu upadały dawne cywilizacje, jak wirus atakuje komórkę i milion innych rzeczy. Takie rzeczy przyswajałem i przyswajam z radością sam, na własną rękę. Już jako ośmiolatek wypożyczałem w bibliotece szkolnej magazyny popularnonaukowe takie jak Wiedza i Życie – co prawda rozumiałem z nich mało co, ale zaczytywałem się w nich po uszy, bo moja ciekawość świata była nieposkromiona! Rozumna fascynacja złożonością świata jest według mnie miłością do niego w najczystszej postaci; są jednak rzeczy ciekawe i ciekawsze, i – o ile te pierwsze nie są bardziej potrzebne w życiu praktycznym albo zawodowym – pierwszeństwo należy przyznać tym drugim.

Wiosennie

O poranku przydomowe podwórko spowija jednostajna zieleń; około godziny jedenastej mlecze, których kwiaty zamknęły się wczoraj wieczorem, otworzą się, i żółć roztoczy nad nią swą słoneczną dominację. W gałęziach biało ukwieconych drzewek owocowych bzyczą owady: włochate trzmiele i pszczoły. Ich tylne odnóża pokrywa warstwa pomarańczowożółtego nektaru. Stoję pod nimi, wdychając delikatny, słodki aromat, i przypatruję się z podziwem ich cierpliwej pracowitości.Wiosennie (1)Obok, w otwartym oknie letnika, który przerabiam na mieszkanie dla siebie i swojej dziewczyny, faluje firanka. Musiałbym być ślepy, by nie dostrzec w jej hipnotyzujących ruchach zapowiedzi przyszłych dni – tych, które spędzimy już we dwoje. Niżej, w świecie źdźbeł trawy i opadłych białych płatków, krzątają się czarne mrówki-pracoholiczki. Wynoszą z wnętrza gniazda drobinki piasku, ciągną maleńkie patyczki, ubijają wijącą się w odruchu obronnym larwę. Patrzę na to i myślę nieśmiało, że mrówki i pszczoły grają w jednej i tej samej wiosennej drużynie.

Kasztanowiec mężnie i dumnie dźwiga na swych gałęzistych barkach ogrom słupiastych kwiatów i rozłożystych liści. Ptactwo skacze figlarnie po gałązkach drzewek owocowych, świergoląc radosne melodie. Bociany patrolują pola w poszukiwaniu pokarmu, raz na jakiś czas wbijając czerwony dziób w trawę. Po nieskazitelnie błękitnym niebie, wysoko, wysoko nad ziemią, kołuje myszołów. Jeszcze wyżej sunie samolot pasażerski, pozostawiając za sobą białą smugę kondensacyjną. Patrząc na niego (przy czym zadaszam oczy dłońmi, bo słońce świeci jak w lecie) zastanawiam się, kiedy pojawią się pierwsi śmiałkowie na paralotniach.

Na wsiach kwiecień i maj to czas pierwszych prac na podwórkach. Po zimie zawsze jest co robić: trzeba zutylizować popiół, skopać ogródek i zasadzić w nim kwiaty oraz warzywa, zasypiać gruzem nierówności we wjeździe, przyciąć rozrosłe drzewa, oczyścić zachwaszczony chodnik, posegregować i oddać śmieci. Niektórzy szykują już nawet (o czym informuje płynący w przestrzeni warkot pił łańcuchowych) drzewo na kolejny sezon grzewczy. I ja haruję dzień w dzień, w pocie czoła, nie mam czasu nawet na pisanie i czytanie, ale nic nie szkodzi, bo najwyższa pora przejść wiosną (słońcem i letnimi powiewami) do szpiku kości, wielki już czas naładować wewnętrzne baterie na zimowe dni i noce.

Trzeba skosić dość już zarośnięte podwórko. Brat kursuje kosiarką w jedną i w drugą stronę, sukcesywnie wycinając pasy zieleni. Powietrze przesyca intensywny zapach soków roślinnych. Wieczorem, gdy trawa już przeschnie, aromat zmieni się: stanie się lekki jak piórko, nie, jeszcze bardziej – lżejszy nawet od powietrza; tak lekki, że unosić będzie mnie na wyżyny nostalgicznych wspomnień o tradycyjnym, wiejskim dzieciństwie. Pies, zadowolony z towarzystwa i zamieszania, tarza się w trawie, hasa po podwórku łapiąc w uszy wiatr jak regaty łapią go w żagle na pełnym morzu, a ogonem merda tak obłędnie, że na ten widok człowieka bierze wspaniały, zdrowy śmiech.

Od czasu do czasu spotykam się z kolegą na opustoszałych polach, i wypijamy tam ćwiartkę zimnej wódki, gawędząc o życiu prawie jak za małolata. Bo raz w tygodniu należy nam się, jak psu buda, po te sto gram na łebka, akompaniament cykających świerszczy i żab rechoczących w pobliskim bagnisku. To są chwile zarezerwowane na to i na nic więcej – dlatego niczego poza tym nam nie trzeba, dlatego jesteśmy w tym wszystkim tak bardzo, że właściwie jesteśmy tym wszystkim: jednością.