Do tej pory, czytając książki o dyktaturach, reżimach, myślałem sobie: ”No tak. To straszne. Ale to wszystko dawne dzieje. Teraz, w XXI wieku, w państwach Unii, nie mogło by dojść do czegoś podobnego”. Dopiero zainteresowawszy się głębiej polityką zrozumiałem, w jak wielkim byłem błędzie. Groźba autorytaryzmu (i totalitaryzmu) jest aktualna zawsze, i istnieje wielka szansa, że urzeczywistni się w Polsce. W jakim innym kraju Europy (pomijając oczywiście Rosję; tam możliwe są takie rzeczy. Na Białorusi może też) jeden z braci bliźniaków mógłby piastować stanowisko prezydenta, a drugi – premiera (jak miało to miejsce od lipca 2006 do listopada 2007 – Lech Kaczyński był wtedy prezydentem, a Jarosław Kaczyński premierem)?
Próby podkopywania niezawisłości sądów, gwałty dokonywane na konstytucji – Wszystko to sprawia, że boję się – autentycznie, dogłębnie – że Polska stoi na krawędzi utraty demokracji. Jaka ta demokracja jest – taka jest, ale z pewnością dotychczas nie wymyślono od niej nic lepszego, na pewno też nawet najgorsza demokracja jest lepsza od jakiejkolwiek dyktatury – a takie właśnie dyktatorskie aspiracje bez wątpienia ma Jarosław Kaczyński. A że za PiS-em idą ludzie?… Warto pamiętać, że nawet Hitler doszedł do władzy, wygrywając w demokratycznych wyborach.
2 miliardy złotych dotacji, które TVP otrzymała od rządu – rzekomo w ramach rekompensaty za utracone wpływy abonamentowe – to pic na wodę. Dla każdego, kto miał okazję widzieć wydanie wiadomości na antenie ”jedynki” oczywistym jest, że to narzędzie PiS-owskiej propagandy, że forsa ta poszła tak naprawdę na kampanię reklamową tejże partii. Kiedy mówią o Kaczyńskim, wszystkim im wisi na końcu języka – jak wyjątkowo obrzydliwy glut z nosa – jedno jedyne niewypowiadane (ale doskonale wyczuwalne między wierszami) określenie: Słońce Narodu. To samo widywałem u staruszek i staruszków zbierających się pod Pałacem Prezydenckim w kolejne rocznice katastrofy Smoleńskiej. Mein furher! – zdają się mówić wyrazy ich twarzy, gdy wpatrują się w prezesa PiS-u, hojnie dzielącego się z nimi swymi urojeniami dotyczącymi rzekomego zamachu i ”dochodzenia do prawdy”. Chyba jedynym plusem pandemii koronawirusa jest to, że w tym roku, w dziesiątą rocznicę katastrofy Smoleńskiej, kraj uniknął tej wstrętnej, nastawionej na PiS-owską propagandę szopki (stworzenie mitu prezydenta, którego zamordowano, byłoby partii bardzo na rękę; toć Polacy jak chyba żaden inny naród lubują się w męczeństwie, w martyrologii. Niestety, stwierdzenie, jakoby Lech Kaczyński był taki ważny, że Putin do spółki z Tuskiem – albo ktokolwiek inny – zdecydowali się zlikwidować go wraz z pozostałymi 95 pasażerami Tupolewa, zakrawa moim skromnym zdaniem na absurd. Efekty pracy komisji Macierewicza zdają się moje słowa potwierdzać). Osobiście w Jarosławie Kaczyńskim widzę smutnego, samotnego człowieka, któremu – z uwagi na jego bezdzietność i bezżenność – nie pozostało nic, poza gonieniem za urojeniami… oraz, rzecz jasna, władzą.
Chociaż z tym uniknięciem szopki to nie do końca. Polskę obiegły zdjęcia, na których politycy składający wieńce pod pomnikiem Lecha Kaczyńskiego stoją w zaledwie kilku- lub kilkunastocentymetrowej odległości od siebie. Taki sam widok zobaczyć można na zdjęciach, na których Jarosław Kaczyński odwiedza grób swojej matki. No jak to?… To w myśl obowiązujących przepisów przeciętny obywatel podczas spaceru ulicą musi trzymać się 2 metry od żony z którą na co dzień sypia w jednym łóżku, ludziom łamiącym obostrzenia wystawiono już mandaty na kwotę przekraczającą milion złotych, a ta wesoła gromadka pokazuje, że stoi ponad prawem?Okres grzewczy spędzam przede wszystkim w domu. Moje życie ogranicza się w tym czasie głównie do czytania i pisania. Nie mam z tym problemu – należę bowiem do ludzi, którzy z natury doświadczają świata przede wszystkim w sposób myślowy, a nie zmysłowy. Zwykle pod koniec zimy doznaję jednak poczucia, że zabrnąłem w abstrakcję trochę zbyt mocno, i że dobrze byłoby rozruszać nieco zardzewiałe zmysły.
Wiosną, latem i wczesną jesienią spędzam sporo czasu na zewnątrz. Na podwórku jest w tym czasie zawsze sporo roboty – trzeba pociąć i porąbać drewno na zimę, ogarnąć ogródek, zgrabić i wywieźć trawę (brat kosi, ja zagrabiam), posegregować do oddania śmieci (dopiero niedawno zaczęliśmy segregować je na bieżąco; wcześniej wynosiliśmy je do szopy i robiliśmy to raz na miesiąc albo i rzadziej), itd. W międzyczasie dokańczam też remont mieszkania, w którym mam zamieszkać ze swoją dziewczyną. Wszystko wskazuje na to, że dojdzie do tego pod koniec tego roku. Byłoby to spełnieniem mojego największego marzenia.
Fantastycznie jest móc posiedzieć przed domem i popijając zimne piwo rozkoszować się promieniami kwietniowego słońca, lekkimi powiewami wiatru oraz świergotem odurzonych wiosną ptaków. Patrzeć w nieskazitelnie niebieskie niebo, wypatrując na nim kołujących leniwie jastrzębi (a może to myszołowy?), potem dla odmiany patrzeć w ziemię, na uwijające się w pracy mrówki-robotnice. Pobawić się z kociarnią (sztuk 5), pograć w piłkę z psem (mój pies uwielbia ganiać za piłką, chwytać ją w zęby i uciekać, nie pozwalając mi na odebranie jej). Do tego brat kupił sobie w ubiegłym tygodniu krótkolufową wiatrówkę – Berettę Elite II. Koszt: 300 złotych (wraz z ponad tysiącem kulek i ok. 30 zasilającymi ją nabojami CO2). Od tej pory spędzamy godzinę dziennie na strzelaniu do butelek i słoików. Zabawa jest przednia. Po kilku godzinach żmudnej pracy twórczej nic nie odpręża tak, jak czysta destrukcja, jak rozwałka. Za jakiś czas i ja sam planuję sprawić sobie taką zabawkę.
Jak pisałem w poprzedniej sylwie, ostatnimi czasy delektowałem się twórczością Murakamiego. Przeczytałem trzy zbiory opowiadań (Zniknięcie słonia, Mężczyźni bez kobiet, Ślepa wierzba i śpiąca kobieta) oraz zbiór esejów dotyczących pisarstwa (Zawód: powieściopisarz). Dziś chciałbym opowiedzieć o tomach z opowiadaniami.
Tłem dla znacznej części opowieści Murakamiego jest gęsty nastrój swego rodzaju egzystencjalnej pustki, w której bohaterowie zanurzeni są po czubek głowy. Ich życia zdają się w jakiś sposób wybrakowane, brakuje w nich czegoś ważnego, oni sami zaś nie zawsze zdają się to dostrzegać – zupełnie tak, jakby byli w jakiś sposób tą pustką odurzeni. Pewnego dnia w ich zrutynizowanych, ale bezpiecznych życiach wydarza się coś niezwykłego, coś wyjętego ze wszelkich rachub. Czasami bohaterowie zamiast dociekać wyjaśnienia tajemnicy przyjmują jej ciężar. Bywa też, że (tak mi się wydaje) jest w ich podejściu coś z rodzaju przyjęcia pokuty; a może podświadomie robią to, bo tajemnica odmienia ich szare i powierzchowne życie – nadaje mu głębi?
Niezwykle podoba mi się sposób, w jaki autor rozkłada w swoich krótkich prozach akcenty. Wie, gdzie umieścić tajemnicę, gdzie zabłysnąć pięknością poetycką, gdzie rozwlec nieco utwór stwarzając przestrzeń, w której mogą należycie rezonować. Czytanie tych opowieści przypomina nieco słuchanie nastrojowej muzyki instrumentalnej.
Bardzo specyficznie wyglądają w utworach Murakamiego stosunki międzyludzkie – przede wszystkim relacje damsko-męskie. Małżeństwa często żyją obok siebie, nie rozumiejąc się. Mężowie oraz żony znajdują sobie kochanków, którzy wypełniają w ich życiach jakieś luki, po czym rozstają się. Samotność jest jednym z głównych tematów tej prozy. Często jest to samotność ludzi żyjących w wielkim mieście, samotność o sile pomnożonej przez każdego żyjącego w nim człowieka.
Niektóre z opowiadań sprawiają wrażenie niedokończonych. Finałowe niedopowiedzenie, którym posługuje się Murakami, nie zawsze współgra z całością utworu. Murakami sprawia czasem wrażenie, jakby wkraczał do świata fantazji z gracją, cichutko otwierając wiodące doń drzwi, ale opuszcza je już trzaskając nimi albo – częściej – pozostawiając je uchylone, uderzające o futrynę przez przeciąg wytworzony pomiędzy światem realnym a światem ułudy.
Dość mocno zawiodłem się na opowiadaniach ze zbioru Ślepa wierzba i śpiąca kobieta. Sprawiają wrażenie wprawek – utworów tworzonych przede wszystkim po to, żeby nauczyć się lepiej władać piórem – niż w pełni samodzielnych utworów. Są dziwaczne, ale nie tą wysublimowaną, wycyzelowaną dziwnością, a dziwne w sposób nieporadny. To znaczy, ich język sam w sobie posiada nieraz sporo powabu, ale przecież nie wystarczy pięknie się poruszać, żeby gdzieś zajść – ani żeby trafić do czytelnika. To trochę tak, jakby autor poruszał się pełnym gracji krokiem, ale dreptał w kółko nie dochodząc do niczego. Może nie powinienem się temu dziwić – w końcu zbiór zawiera utwory, które powstały na przestrzeni aż 25 lat. W znacznej mierze stanowi więc rodzaj ciekawostki wydawniczej, za której sprawą czytelnik może zapoznać się z ewolucją warsztatu pisarza.
Możliwe zresztą, że źle rozumiem tą prozę, że to wszystko nie tak. Możliwe też, że można interpretować ją na wiele rozmaitych sposobów, i nie ma wśród nich właściwych i właściwszych. Błądzenie w niej sprawia mi jednak tak wielką przyjemność, że trudno mi powstrzymać się przed powiedzeniem tych paru słów.