Archiwa miesięczne: Październik 2019

Ray Bradbury – ”Październikowa Kraina”

Ray Bradbury - ''Październikowa Kraina''Październik to szczególny miesiąc. Dni są już dużo krótsze. Pożółkłe liście niespiesznie sypią się z drzew na mokrą ziemię i gniją, wraz z dojrzałymi owocami, których zajęci sobą ludzie nie mieli czasu pozbierać. Dym bijący z kominów miesza się w chłodnym powietrzu z delikatną wonią rozkładu. Słońce zdaje się zadawać kłam temu, co się dzieje – opromieniając zamierającą przyrodę, wydobywa z niej nieopisane piękno, jakby przeczące grozie przemijania. Poddaj się temu, to nie takie straszne – zdaje się szeleścić każdy spadający liść.

Ray Bradbury znany jest przede wszystkim jako autor opowiadań utrzymanych w konwencji science fiction. Niewiele osób wie, że zanim poddał się fascynacji kosmosem i możliwością jego podboju, jego głównymi zainteresowaniami była śmiertelność, śmierć, oraz groza wynikająca z obcowania z nią. Owocami tych zainteresowań są opowieści składające się na pierwszy tom jego opowiadań – Mroczny karnawał. Po dziewięciu latach Autor wzbogacił zbiór o pięć kolejnych tego typu utworów i wydał go pod – jakże adekwatnym do treści! – tytułem Październikowa kraina. Dzięki wydawnictwu C&T może zapoznać się z nim również polski czytelnik.

Opowiadania w zbiorze można by od siekiery podzielić na dwie części. Na pierwszą z nich składają się utwory, które cechuje wysokiej próby estetyka językowa i intensywny, bogaty liryzm. Przez słowa przeziera – jak promienie słońca przez pozłocone jesienią liście drzew – olśniewająca melancholia słonecznych, październikowych dni, z całym ich niepowtarzalnym ciepłem. W ich tle czuć ulotność i tymczasowość, bliskość śmierci. Proza ta oddziałuje na wszystkie zmysły: posiada zapach, smak, fakturę, jest obrazowa oraz dźwięczna. Dzięki temu świat, który opisuje Bradbury, nie jest dwuwymiarową makietą, modelem, sklejką ze słów i tuszu, ale odbiciem realnego świata w wypolerowanym, literackim zwierciadle. Zwierciadle, za którego taflą czają się – pukając w nią jak niespodziewany gość puka do drzwi domostwa w środku wietrznej i deszczowej nocy – upiory.

Zacznijmy od najdłuższego opowiadania w zbiorze – Następnej. Bohaterami jest młode amerykańskie małżeństwo, które przyjechało na wakacje do Meksyku. Korzystając z okazji, mężczyzna namawia swoją drugą połowę do wspólnego obejrzenia zmumifikowanych ciał jego mieszkańców. Opowiadanie przepełnia makabryczna, posunięta niemal do granic obłędu fascynacja śmiercią – tym, jak bardzo potrafi odmienić ludzkie ciało (tak bardzo, jakby nigdy nie żyło), jak jednocześnie odpycha, ale i magnesuje. Najlepiej oddaje to opis katakumb; jest tak plastyczny i ekspresyjny (jest to ekspresja poetycka w wariacji surrealistycznej), że czytając go nie sposób poczuć się inaczej, niż gdyby zostało się wyrwanym ze swego środowiska i przez chwilę było tam naprawdę. Równie istotny, co opisowość, jest w tej historii wątek psychologiczny. Obcowanie z umarłymi wprawia bohaterkę w coś, co początkowo wydaje się powodowaną obrzydzeniem i szokiem neurozą, w końcu zaś okazuje się podświadomym przeczuciem własnej, zbliżającej się śmierci. Drobiazgowość i sugestywność, z jaką autor przedstawił jej zmagania ze wzrastającym, przytłaczającym napięciem nerwowym, oraz poetyckość opisów, czynią tą opowieść jedną z najlepszych w zbiorze. Posiada też dodatkowy smaczek – skłania też do refleksji nad kondycją moralną człowieka cywilizowanego, który przyjeżdżając do kraju o zupełnie innej kulturze i podejściu do śmierci skłonny jest traktować jego zmarłych obywateli jako ciekawostkę turystyczną – do czego sami zresztą zachęcają ze względów finansowych.

Jednym z najznamienitszych przykładów pomysłowości autora jest Szkielet – opowiadanie o (czy aby na pewno?…) hipochondryku, który stopniowo odkrywa, jak przerażający jest fakt posiadania wewnątrz swego ciała układu kostnego. Cała opowieść stanowi jedną wielką psychiczną wiwisekcję – wiwisekcję makabryczną, przerażająca do szpiku kości, ale przeprowadzoną z kunsztem godnym prawdziwego sztukmistrza. Autor daje tutaj popis wspaniałej ekwilibrystyki językowej – uprawia żonglerkę wyrazami o wydźwięku równie złowieszczym, jak klekot piszczeli poruszanego jesiennym wiatrem kościotrupa wisielca. Sprawia to, że trudno opanować pragnienie czytania opowiadania na głos – brzmi po prostu wspaniale! Co najmniej równie pomysłowym opowiadaniem jest Emisariusz. Ciężko chory, przykuty do łóżka chłopiec, spragniony i głodny świata, nie mając możliwości bezpośredniego smakowania go, zmuszony jest zadowalać się jego okruszkami – i to w dodatku takimi z drugiej ręki, czy może raczej łapy: zapachami i drobinkami przynoszonymi mu w futrze przez jego ganiającego po dworze psa. Jest to bodaj najbardziej jesienne opowiadanie w zbiorze – jest mocno opisowe i posiada intensywny, październikowy koloryt. Przyjemność, która daje jego lektura, ma w sobie coś z rozkoszy leżenia na miękkiej, trącącej lekko rozkładem kupie zgrabionych liści klonu.

Pajacyk z pudełka podejmuje motyw zamknięcia w przysłowiowej złotej klatce i opowiada o tym, że źle pojęta, szalona miłość może doprowadzić do krzywdy równie wielkiej, co najzacieklejsza nienawiść. Między wierszami zdaje się zaś mówić o tym, że baśniowość jest stanem umysłu, toteż jej istnienie w życiu codziennym jest możliwe nawet teraz, w XXI wieku – tyle, że cena, która należy zapłacić za uczestnictwo w niej jest nieadekwatna do zysku, zbyt wysoka. Opowiadanie utrzymane jest w nieco baśniowej estetyce, i znacznie różni się od reszty zawartych w zbiorze utworów. Odczarowujące historię zakończenie jest jednym z najciekawszych, jakie czytałem w ostatnim czasie.

Jezioro to jeden z najważniejszych utworów w pisarskiej karierze Bradbury’ego – po wielu latach wspominał, że to w nim po raz pierwszy przemówił własnym pisarskim głosem, zamiast naśladować maniery swoich ulubionych pisarzy. Opowiada o tym, że są na tym świecie miejsca, w których mamy do załatwienia zaległe sprawy. Przeszłość cierpliwie czeka w nich na nas, oferując możliwość uregulowania ich. Czasami trzeba wrócić bardzo daleko wstecz, żeby dać tych kilka kroków, które z jakiegoś powodu (czasami zupełnie niezależnego od naszej woli) zmuszeni byliśmy pominąć, przeskoczyć. Dopóki tego nie uczynimy, droga, którą kroczymy, nie będzie kompletna, i nie zaprowadzi nas do obranego wcześniej celu.

Burzowiec to nastrojowy obrazek rodzajowy przedstawiający dwie kobiety siedzące w domu w dżdżyste popołudnie. Spowodowany hipnotycznym bębnieniem deszczu upiorny sen na jawie jednej z nich niespodziewanie zmienia się w koszmar w świecie rzeczywistym. Grozy dopełnia brzęczące gdzieś w tle – niczym trójkąt uderzony pałeczką – mroczne niedopowiedzenie. Nie ma tutaj ani jednego zbędnego słowa i nie ma nic, co można by do tej opowieści dodać: tylko czysty jak łza, spływający w głąb tytułowego burzowca nurt liryczny.

W tomie znajduje się też kilka opowiadań zdecydowanie mniej lirycznych – choć wciąż niezwykle pomysłowych, interesujących, i bardzo sprawnie napisanych. Jest więc Zbiegowisko – historia mężczyzny, który staje na tropie rozwikłania zagadki tłumów gapiów zbierających się na miejscach wypadków komunikacyjnych. Mamy tutaj motyw pojawiający się w horrorach dość często – bohater dotyka tajemnicy, i chociaż wie, że nie powinien jej zgłębiać, gdyż byłoby to równoznaczne z wtykaniem nosa w sprawy, które nie dotyczą zwykłych ludzi, to jednak nie może pohamować swojej ciekawości – ale w tym przypadku jest on podjęty w sposób naprawdę niepokojący. Wielka szkoda, że Autor nie zdecydował się na rozwinięcie opowiadania – tego typu tajemnicze historie najlepiej sprawdzają się w dłuższych formach. Wiatr to utwór oparty na dialogu (rozmowa telefoniczna) toczącym się pomiędzy dwoma oddalonymi od siebie przyjaciółmi. Mało który pisarz potrafiłby zbudować w tak krótkim objętościowo tekście i przy pomocy równie oszczędnych środków wyrazu (niemal sam dyskurs, w dodatku niezbyt wysublimowany pod względem językowym) równie sugestywny klimat i napięcie. Z pewnością przypomnicie sobie o tej historii, kiedy następnym razem wiatr pojawi się znikąd – jak duch – i omiecie was swoim nieoczekiwanym powiewem lub zajęczy w szparze. W opowiadaniu Słój pisarz w sposób bezlitosny (choć zarazem wielce błyskotliwy i rubaszny) podrwiwa sobie z ludzkiej skłonności do lekkomyślnego popuszczania wodzy wyobraźni. Jest to także opowieść o tym, że natura nie znosi próżni – ledwie gdzieś zaistnieje tajemnica, luka, zaraz pojawia się multum sposobów wypełnienia jej, wszyscy chcą łatać ją, i to bardzo głęboko skrywaną cząstką siebie. Jest to przy tym niezwykle klimatyczna, spowita gęstą aurą tajemnicy historia z dreszczykiem, która idealnie wpasuje się w późnojesienny wieczór. Mały skrytobójca podejmuje motyw nieco podobny, co wspomniany wcześniej Szkielet (czy to choroba psychiczna, czy rzeczywistość?). W tym przypadku mamy do czynienia z motywem ostrej depresji poporodowej. Opowieść podszyta jest bardzo oryginalnym i ciekawym wątkiem psychologicznym. O lokatorze z piętra napisać wystarczy chyba tyle, że to prosta, ale bardzo przyjemna historyjka z niezwykle sprytnym zakończeniem. Na takie rozwiązanie historii mógł wpaść tylko ktoś, kto miał doskonały kontakt ze swoim wewnętrznym dzieckiem – z chłopcem, którym kiedyś był!

W tomie znalazły się także dwa opowiadania o tematyce wampirycznej: Rodzinny zjazd i Wuj Einar. Są to horrory w wersji light – typ opowieści, które z lubością ekranizuje Tim Burton. Jest w nich sporo groteski i makabry, ale wampiry przedstawione są w nich jako całkiem przyjemne stworzenia, a wszystko to skąpane jest w nastroju pieszczotliwej melancholii. Nie sposób nie zapałać sympatią do nastoletniego, brzydzącego się picia krwi (i przez to zakompleksionego oraz uchodzącego w rodzinie za czarną owcę) wampira, oraz do jego wujka, który na wskutek banalnego wypadku (zderzenie z liniami wysokiego napięcia) stracił zmysł niezbędny mu do latania po zmroku. Mimo wszystko wydaje mi się, że oba opowiadania średnio pasują do reszty.

Jesień sprzyja snuciu refleksji bodaj najbardziej ze wszystkich czterech pór roku, nieprzypadkowo więc wiele spośród zawartych w zbiorze historii dostarcza inspiracji do przemyśleń i kryje w sobie mądrość. Trzy z nich zdają się wręcz kultywować tradycję opowieści z morałem. Otwierający zbiór Karzeł to wzruszająca opowieść o kompleksach, współczuciu, oraz złośliwości powodowanej pragnieniem odreagowania własnej małości. Nieszczęśliwi i mali duchem ludzie uwielbiają unieszczęśliwiać i poniżać innych, podczas gdy ci szczęśliwi i wielcy pomagają im w osiągnięciu pełni swoich możliwości. To szczególne zaproszenie do refleksji nad samym sobą – zaproszenie, którego nie sposób odrzucić, jeśli już poświęciło się czas na jego lekturę. Niesłychana śmierć Dudleya Stone’a to historia mężczyzny, który zgodził się umrzeć jako pisarz, by wreszcie móc żyć jako człowiek. Jest to również opowieść o przewrotności losu, który czasami wyręcza nas w zerwaniu z tym, co i tak nie ma żadnej przyszłości. Opowiadanie jest napisane bardzo sprawnie, ale jest nieco za krótkie – jeden z pojawiającym się w nim wątków (kontrowersyjna przyjaźń Stone’a) aż skamle o rozwinięcie. Kosa ma w sobie coś z przypowieści; na swój sposób – naiwny, ale chwytliwy jak prosta melodia – usiłuje bowiem wytłumaczyć, dlaczego śmierć jest tak niesprawiedliwa – czemu zabiera nie tylko starych i schorowanych, ale również tych, którzy jeszcze do tego nie dojrzeli. Jest to naprawdę ciekawe literackie opracowanie motywu czarnego żniwiarza, choć zakończenie posiada pewną niekonsekwencję, na którą trudno przymknąć oko.

Kilka opowiadań utrzymanych jest w humorystycznym tonie. Naznaczona ogniem to przezabawna czarna komedia opowiadająca o ludziach usiłujących pomóc cholerycznej kobiecie, która ewidentnie prosi się o to, żeby ktoś ją zamordował. Motyw uszczęśliwiania drugiego człowieka na siłę został tutaj wyeksploatowany w sposób wirtuozerski; jest to bowiem jedna z tych nieprawdopodobnie rzadkich historii napisanych w sposób tak dynamiczny i obrazowy że czyta się je tak, jakby oglądało się film! Bohaterką opowiadania Była sobie starsza pani jest leciwa, uparta staruszka, która całe swoje życie podporządkowała negacji śmierci, toteż gdy wybiła jej godzina, kostucha zastała ją kompletnie nieprzygotowaną na przejście do wieczności. Tematem opowiadania jest absurdalność śmierci i powodowana nią kategoryczna niezgoda na własną śmiertelność. Jego absurd i groteska są wprost rozbrajające – nie sposób nie polubić zacietrzewionej bohaterki, a nawet nie przyznać jej racji: skoro śmierć jest tak idiotyczna, to czy dojrzałość nie powinna polegać właśnie na braku akceptacji jej istnienia? Bohaterem Czujnego żetonu pokerowego H. Matisse’a jest nudny jak flaki z olejem mężczyzna, który z dnia na dzień staje się obiektem fascynacji wysublimowanej grupy artystycznej. Z czasem ulega on swoistej modzie na oryginalność, która stanowi ni mniej, ni więcej, tylko kolorową maskę skrywającą szarość i nijakość. Jest to zabawne, a przy tym szalenie inteligentne opowiadanie doprawione – jakby ususzonym, startym na proch okiem – szczyptą wykwintnej makabry.

Październikowa kraina to zbiór prawdziwie artystycznych interpretacji lęku przed śmiercią, horror pełną, wykrzywioną w grymasie śmiertelnego przerażenia gębą, i drugi najlepszy zbiór opowiadań Bradbury’ego zaraz po Kronikach Marsjańskich. Trudno uwierzyć w to, że większość z nich napisał człowiek zaledwie 26-letni. Wyobraźni, sprawności językowej oraz umiejętności tworzenia nastroju mogliby mu pozazdrościć niemal wszyscy wysoko cenieni twórcy literackiej grozy. Pisarz z niezwykłą zręcznością operuje bowiem wszystkimi rekwizytami niezbędnymi w prawdziwym horrorze: makabrą, niedopowiedzeniem, obłędem, groteską. Zna się na duszy ludzkiej i potrafi uderzać w jej czułe punkty oraz łechtać je słowem niczym zwiędłym listkiem, doprowadzając ją do stanu rozbawienia lub rozrzewnienia. Podobnie jak garnitur nieboszczyka polegującego w trumnie, wszystko jest tutaj dopięte na ostatni guzik – początki, kolejne etapy rozwinięcia, oraz zakończenia (to właśnie te ostatnie guziki często pobłyskują najmocniej!). Wiem, że narażę się wielu czytelnikom SF, ale jest mi żal, że pisarz odszedł od tworzenia w tej stylistyce na rzecz fikcji naukowej. No i młody Bradbury starał się jak mógł, podczas gdy jako pisarz dojrzały wiekiem zbyt często zniżał się do produkowania nieskomplikowanych opowiastek skierowanych do masowego konsumenta niskowartościowej, literackiej papki.

Ocena: 9/10 (wybitna).

***

Okładka: C&T.

Październikowe Rachu-Ciachu

Jak pisałem w swoich ostatnich esejach, tego roku panowała u mnie grzybowa posucha. Sytuacja poprawiła się dopiero w połowie października. Od tego czasu zaliczyłem kilka naprawdę udanych wypadów. Parafrazując znane powiedzonko: podgrzybków było jak mrówków. I to okazów najwspanialszych do marynaty – malutkich i jędrnych. Kapelusze powyżej 5 centymetrów średnicy były rzadkością, a te dochodzące do 8 można było policzyć na palcach jednej ręki. Nie powiem: odbyłem grzybową rządzę. Borowików zaledwie kilkanaście sztuk, ale mój bardziej oblatany w brzózkach kolega wynosił je do domu całymi wiadrami. Jak widać nigdy nie należy tracić wiary w grzybnię!Październikowe Rachu-Ciachu (1)Co tam teraz w Mazowieckim? Noce i poranki są niezwykle mgliste, a dni słoneczne i ciepłe. Niestety – lada dzień przyjdzie listopad. Wszystko wskazuje więc na to, że to już ostatnie dni naprawdę dobrego pojawu, i zarazem ostatnia okazja na zrobienie sobie zapasów na zimę. W takim razie: nożyk, wiaderko, papier toaletowy (idąc do lasu na grzyby mógłbym zapomnieć wiadra, ale nie papieru) – w tył zwrot, i do lasu marsz!

Czwartkowy wypad okazał się o wiele bardziej udany, niż tego oczekiwałem. Nie byłem w lesie od 3 dni i miałem wszelkie podstawy sądzić, że ludzie wyzbierali większość z tego, co wychynęło spod liści. Mimo trzech stojących w lesie samochodów zdołałem zebrać całe wiadro podgrzybków brunatnych w 2,5 godziny. Tym razem przeważały okazy średniej wielkości; nie wszystkie były też pierwszej jakości – około połowa była już nieco zmiękła i ponadżerana przez ślimaki – ale jednak.Październikowe Rachu-Ciachu (2)Co ciekawe, w miejscu, w którym co roku zbieram podgrzybki, i których również tym razem było naprawdę sporo, na chwilę przed moim pojawieniem się węszyło małżeństwo. Opuścili je po tym, jak kobieta krzyknęła do swojego mężczyzny: Nie ma tutaj grzybów! No jak to nie ma? A te 20-30 sztuk, w które się obłowiłem, to co? – miałem ochotę zapytać pokazując zawartość wiaderka. No, ale nie robi się takich rzeczy – nie łamie się cudzych serc i nie zdradza się grzyborodnych miejscówek.

Zaszedłem również w brzózki, na borowiki. Znalazłem pięć sztuk. Nad jednym z nich – okazem dość młodym – unosiła się chmara muchowatych tak duża, jakie widuje się zazwyczaj nad padliną; przedstawiało się to nieapetycznie, toteż zerwałem go z pewnym ociąganiem, ale okazał się robaczywy – podobnie zresztą jak większość z nich.Październikowe Rachu-Ciachu (3)Wyjątkowo dziwnie przedstawia się w moim miejscu zamieszkania tegoroczna sytuacja z opieńkami (uwaga: grzyb na zdjęciu powyżej to nie opieńka!). W miejscach, w których wyrastały całymi koloniami, nie ma absolutnie nic, podczas gdy tam, gdzie nie widziałem ich nigdy, wyrastają pojedynczo. Tu jeden duży w pełni rozwinięty okaz, kilka metrów dalej drugi… Nie widziałem takich opieńkowych samotników-outsiderów, jak żyję. Co prawda, trafiły się też trzy nowe stanowiska, w których rosły gromadnie, ale były już nieźle nadgryzione spróchniałym zębem czasu i pozostawiłem je w lesie.

Po powrocie do domu czekało mnie kolejne miłe zaskoczenie: niemal całość zbioru okazała się zdrowa! Efekt: 10 słoiczków marynaty. Brawo ja! Zachęcony tak udanym wypadem, pojechałem do lasu również następnego ranka. I tym razem zebrałem całe duże wiadro podgrzybków. Utrafiłem też kilka borowików, ale były zaczerwione, no i porobiłem trochę zdjęć (również gatunkom trującym), żeby przyozdobić nimi tą relację.Październikowe Rachu-Ciachu (4)Przed końcem miesiąca mam nadzieję zaliczyć jeszcze chociaż jeden wypad; znam pewne niezłe i nieuczęszczane miejsce, w którym rosną koźlarze, i spodziewam się znaleźć w nich to i owo. Na podgrzybki raczej nie mam już co liczyć – fala grzybiarzy, która przetoczy się przez las w trakcie weekendu, prawdopodobnie pozostawi po sobie tylko zarobaczone ścinki. Co do listopada oczekiwania mam oczywiście niewielkie; czekam już tylko na gąski zielonki. Zbierałem je pierwszy i ostatni raz jako dziesięciolatek; na szczęście kolega zaoferował się, że wkrótce zabierze mnie na ich zbiór.

Grupy Grzybowe – Co Mnie Wkurza? cz.2

Zainteresowanie moim pierwszym tekstem o tym, co wkurza mnie na facebookowych grupach grzybowych przerosło moje najśmielsze oczekiwania – w ciągu dwóch dni wyświetlono go ponad tysiąc dwieście razy! Tak szeroki odbiór wśród grzybiarzy świadczy o silnej potrzebie dobitnego wyartykułowania rzeczy, które w zrzeszających ich społecznościach nie grają. Skłoniło mnie to do napisania drugiej jego części.

Często, kiedy ktoś zamieszcza zdjęcie jakiegoś grzyba z blaszkowym hymenoforem prosząc bardziej doświadczonych grzybiarzy o pomoc w jego identyfikacji pojawiają się komentarze typu: Po co zbierać takie grzyby i ryzykować zatrucie albo nawet śmierć, skoro jest tyle grzybów jednocześnie jadalnych, smacznych, jak i łatwo rozpoznawalnych? Prawdą jest, że zbieranie grzybów z blaszkami to wyższa szkoła jazdy – niemal wszystkie trujące i śmiertelnie trujące grzyby posiadają blaszkowy hymenofor. Ludzie chcą jednak rozwijać grzybową pasję – nie tylko zwiedzać coraz to nowsze miejsca w poszukiwaniu grzybów, ale też nauczyć się rozpoznawania coraz większej ilości ich gatunków – oraz, naturalnie, chcą raczyć się ich smakiem. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy przy ogólnodostępności Internetu i atlasów tkwili na poziomie wiedzy, którym dysponowali nasi rodzice i dziadkowie – byłaby to oznaka zacofania. Warto zaznaczyć, że pomimo tego, że Polacy coraz chętniej zbierają grzyby uznawane przez większość za nietypowe, ilość rocznych zatruć w stosunku do lat ’90 znacząco spadła (z kilkuset do kilkunastu). Tak twierdzi Jan Bondar, rzecznik prasowy Głównego Inspektoratu Sanitarnego. Grupy Grzybowe - Co Mnie Wkurza cz.2 (1)Od czasu do czasu na grupach pojawia się zdjęcie wyjątkowo zadbanej kobiety (pełny makijaż, zgrabne ciuchy, paznokcie zrobione u kosmetyczki) z jej zbiorami. Za każdym razem kilka pań nie może powstrzymać się przed złośliwymi komentarzami typu: Widzę chęć pochwalenia się nowymi paznokciami a nie grzybami, to było lansowanie czy grzybobranie?, itd. Tego rodzaju żenujących uszczypliwości nie sposób wytłumaczyć chyba niczym innym, niż tylko zazdrością i kompleksami. Co komu do tego, czy pani X wychodzi do lasu ubrana w miniówkę czy spodnie? Niech idzie nawet na dziewiętnastocentymetrowych szpilkach, jeśli tak jej się podoba i potrafi poruszać się po lesie w takim obuwiu. To właśnie dzięki tego rodzaju zdjęciom najlepiej widać, że zbieranie grzybów jest… sexy! Apeluję więc do pięknych pań o dystans do tego rodzaju jadu i więcej zdjęć. W końcu nie samymi grzybami człowiek żyje!

Jest typ komentatorów, których nazywam Czyściochami. Za każdym razem, kiedy ktoś wstawi zdjęcie grzybów, które zostały wykręcone z podłoża a nie wycięte, kilku Czyściochów zaczyna strofować zbieracza za to, że przynosi do domu brudne zbiory. Bo my to czyścimy grzyby na miejscu, po co to do domu takie brudy znosić i robić bałagan; W domu też masz taki bałagan? – mówią. Czasami pomysł wypadu na grzyby pojawia się w umyśle grzybiarza spontanicznie – np. w trakcie drogi powrotnej z pracy do domu, kiedy nie posiada on przy sobie nożyka, za to ma w bagażniku wiaderko które ostało się puste z poprzedniego wypadu. I co? Ma ktoś taki nie iść na zbiory i nie pochwalić się nimi, bo kilku hejterów da mu bobu w komentarzach? A nawet jeśli ktoś stale chodzi na grzybobrania bez nożyka, w czym problem, skoro to on sam, a nie komentatorzy, będą potem te zbiory oczyszczać? Warto zaznaczyć, że wykręcanie grzybów z podłoża jest metodą równie bezpieczną dla grzybni, co ucinanie ich przy podstawie trzonu. Wielu grzybiarzy preferuje właśnie ta pierwszą, ale w trakcie zbierania grzybów nie lubi zawracać sobie głowy ich oczyszczaniem.

Najpowszechniejsze – i przez to chyba najbardziej drażniące – są puste, nic nie wnoszące do rozmowy komentarze. Żarty o grzybie dla teściowej pojawiające się pod zdjęciami trujących gatunków są może zabawne za pierwszym czy drugim razem (jeśli ma się czarne poczucie humoru), ale za trzecim są czerstwe jak czterotygodniowy chleb – przy czym należy zauważyć, drodzy panowie, że Wasze matki również są teściowymi – tyle, że dla Waszych żon. Komentarze w rodzaju To trujące, wyrzuć! albo Wszystkie grzyby są jadalne, ale niektóre tylko raz pojawiają się zaś pod zdjęciami nieco mniej znanych gatunków jak (sic!) grzyby po deszczu.

Od czasu do czasu ktoś stwierdza, że wszystkiemu temu winni są przymykający na to oko admini i moderatorzy. To niezwykłe, że nie wszyscy ludzie rozumieją, iż są to osoby, które posiadają życie poza grupą – pracują, uczą się, i mają rodziny oraz znajomych – toteż niemożliwe jest, by spędzali cały czas przed komputerem. Im więcej grzybów w lesie, tym więcej postów i komentarzy, zaś garstka ludzi nie jest w stanie upilnować rzeszy od kilku do kilkudziesięciu tysięcy osób. Nie dość, że admin robi swoje pro publico bono, to dostaje w zapłacie wiadro wirtualnych pomyj.

Nie chciałbym, żeby czytelnicy tego tekstu wysunęli mylny wniosek, jakobym uważał grupy grzybiarskie na facebooku za siedlisko patologii. Sytuacje, które opisałem, są bardziej jak przysłowiowa łyżka dziegciu w beczce miodu – jest ich stosunkowo mało jeśli porównywać je z całościową, dobroczynną działalnością grup… ale nie da się ukryć, że psuje radość płynąca z czerpania ich zasobów.

Rozmowa o Górach

Miałem ostatnio bardzo interesującą pogawędkę z pasjonatem gór – pierwszym, którego poznałem osobiście. Rozmawialiśmy o tym, co sprawia, że człowieka ciągnie w miejsca tak trudno dostępne, jak wygląda życie po powrocie z kilkudniowej wyprawy po szczyt, oraz o wiążącym się z tą pasją niebezpieczeństwie. Jest to człowiek bardzo elokwentny, o niezwykle wysokiej kulturze osobistej i wybitnej wręcz prezencji, toteż słuchanie jego opowieści było przyjemnością czystą jak woda z górskiego potoku.

Nigdy nie byłem w górach, nie posiadałem też żadnego sprecyzowanego wyobrażenia o przebywaniu w ich otoczeniu. Po wspomnianej rozmowie wydaje mi się, że bycie tam to przede wszystkim obcowanie z pięknem i ogromem natury. Góry – potężne, surowe, niewzruszone i obojętne – wzbijały się w niebo na wieki przed nami i będą robić to długo po tym, gdy nasze kości rozsypią się w proch. To w takim miejscu człowiek najlepiej uświadamia sobie własną małość, wręcz znikomość wobec świata. Uczucie to może być rozkoszne albo nawet straszne – lub też takie i takie jednocześnie, zawsze jednak stymulujące. Myślałem o tym dość dużo i poczułem coś, czego możliwości wcześniej u siebie nie podejrzewałem: tęsknotę za górami i za tym, co sobą reprezentują.

Zdaniem mojego rozmówcy jednym z największych zysków z wypadu w góry jest możliwość ponownego docenienia wygód, do których na co dzień jesteśmy zbytnio przyzwyczajeni. Prysznic, dostęp do marketów, świeża pościel, Internet, papier toaletowy – wszystko to, co wydaje nam się oczywistością, po powrocie z kilkudniowego wypadu w surowe góry staje się darem z niebios. Doświadczyłem tego i ja sam – co prawda w stopniu o wiele mniejszym, ale i tak bardzo silnym – po nockach spędzanych pod gołym niebem podczas wypadów na ryby. Gdy jest nam za dobrze, najlepszym, co można uczynić, to dać sobie mocno w kość.

Jak pisałem, rozmowa zahaczyła także o kwestię ryzyka, które niosą za sobą takie wyprawy. Zdaniem mojego rozmówcy, życie jest w ogóle niebezpieczne. Porządkując sobie w głowie pewne informacje stwierdzam, że trudno się z nim nie zgodzić; w 2009 roku policjanci prowadzili 700 śledztw dotyczących zabójstw, z czego w 326 przypadkach miejscami zbrodni były… mieszkania i domy. Mieszkania – miejsca, które powinny być najbezpieczniejsze, a nie rynsztoki, więzienia, itd. W 2018 roku w wypadkach drogowych w Polsce zginęły 2862 osoby, z kolei w USA co roku więcej ludzi ginie z powodu samobójstw niż w wypadkach drogowych. Nie trzeba więc wchodzić na sześciotysięcznik, żeby stawać twarzą w twarz ze śmiercią – często wystarczy porozmawiać z domownikiem albo stanąć przed lustrem. Nie mam też żadnych wątpliwości co do tego, że dobrze przygotowany, rozsądny alpinista w drodze na K2 będzie bezpieczniejszy od kierowcy, który wszedł za kółko po dwóch piwach (przy czym ten ostatni stwarza także zagrożenie dla osób trzecich). Ryzyka utraty zdrowia lub życia nie sposób oczywiście wyeliminować do końca, można je jednak zminimalizować. Kluczową rolę odgrywa tutaj zdrowy rozsądek – świadomość własnych bieżących możliwości. Mój rozmówca potrafi prawidłowo ocenić swoje szanse, i wycofać się z próby podbicia szczytu nawet, jeśli zainwestował w wyprawę dużo pieniędzy.

Pisząc kilka lat temu zjadliwy esej o Mackiewiczu (bo był on cokolwiek zjadliwy, nie da się ukryć) jakby zapomniałem o tym, że sam uskuteczniam niebezpieczną pasję: jest nią grzybobranie. O ile człowiek trzymający się przez całe życie zasady, która głosi że zbierać należy tylko podgrzybki brunatne, borowiki szlachetne, koźlarze oraz maślaki nie naraża się na ryzyko śmierci, o tyle ludzie tacy jak ja, którzy chcą na przestrzeni swojego życia nauczyć się zbierania wszystkich jadalnych gatunków – już tak. I jest to ryzyko bardzo wysokie, o czym świadczą coroczne raporty o ofiarach (również śmiertelnych) zatruć grzybami, które zdarzają się nawet ludziom dobrze z nimi obeznanym. Oczywiście, nigdy nie zjadłbym żadnego gatunku grzyba, co do którego nie miałbym stu procent pewności, iż nie jest on trujący… ale przecież ci, którzy pomarli na wskutek zjedzenia muchomora zielonawego również uważali, że z całą pewnością jest to gąska zielonka albo czubajka kania, czyż nie?

Mimo wszystko trudno zaprzeczyć, że to właśnie tkwiący w danej pasji pierwiastek ryzyka jest jednym z aspektów pociągających pewnych ludzi (a innych odstręczających) do uprawiania jej. Myślę, że za każdym razem kiedy człowiek w pełni świadomie podejmuje niebezpieczeństwo, na moment jakby puszcza życie za rękę, podejmuje się chwilowej rozłąki, która intensyfikuje miłość do niego. Wyobrażam sobie też, że kiedy człowiek staje w najmniej gościnnym miejscu świata – na szczycie ośmiotysięcznika – jest tak daleko od życia, jak tylko może znajdować się od niego żywy człowiek, a kiedy wraca na dół – pozostaje z tym życiem w relacji tak bliskiej, jak mało kto. Być może trochę przesadzam – nie ukrywam, że moja dusza znajduje się teraz w stanie rozpoetyzowania – aczkolwiek jeśli już, to raczej niewiele.

Każdy z nas posiada coś jakby dodatkowe, trzecie płuco, i bierze nim oddech dopiero robiąc to, co stanowi jego pasję. Jeśli przez zbyt długi okres czasu nie pozwoli mu się odetchnąć, jeśli pozbawi się krew tego, co to trzecie płuco mogłoby jej dać – życie ludzkie zmienia się w wegetacje. Skąd w człowieku pasja taka a nie inna – dlaczego jeden kolekcjonuje znaczki, drugi wędkuje, trzeci ściga się na motorach, czwarty zbiera grzyby a piąty wspina się po górach – nie wiadomo. To nie człowiek wybiera pasję, tylko pasja wybiera jego. To coś, co po prostu ma się w swoim DNA, i czemu trzeba od czasu do czasu ulec, jeśli chce się kiedyś umierać z poczuciem, że żyło się naprawdę.

Spacer Wśród Muchomorów

Panujący w niektórych rejonach Polski pojaw grzybów jest tak ogromny, że niewiele brakuje, żeby grzybiarze musieli zamykać na noc okna swoich domów – w przeciwnym razie te same wepchają im się do środka. Są jednak regiony dotknięte krytycznym bezgrzybiem, i do nich zalicza się moje miejsce zamieszkania.

Nastał październik. Przez ostatnich dziesięć lat o tej porze roku moje półki uginały się pod ciężarem marynowanych grzybów. Teraz, dla odmiany, świecą pustkami. Tymczasem apetyt na grzyby rośnie – zjadłoby się duszonych podgrzybków, spałaszowało kotlet z kani, wtryniło kopytka z sosem borowikowym. O wsuwaniu marynowanych opieniek wolę nawet nie marzyć bez koła ratunkowego – mógłbym utonąć w cieknącej na myśl o nich ślince.Spacer Wśród Muchomorów (1)Ale nie chodzi tylko o sam apetyt. Czuję się tak, jakby mój cykl życiowy uległ zachwianiu. We wrześniu i październiku rok w rok poświęcałem mnóstwo wolnego czasu na włóczenie się za grzybami. Wypady te były dla mnie czymś równie naturalnym, jak dla niektórych ptaków odloty do ciepłych krajów, gdy robi się zimno i zaczynają żółknąć liście. Dla mnie jesień bez sezonu grzybowego to coś o wiele gorszego, niż lato bez słońca albo zima bez śniegu. To prawie jak wiosna bez zieleniących się drzew i trawy.

Panujące w mojej okolicy bezgrzybie jest nie tylko wkurzające, ale przede wszystkim dziwne. Trudno bowiem wyobrazić sobie pogodę bardziej sprzyjająca pojawowi grzybów; co drugi dzień leje deszcz, a noce są ciepłe i mgliste. Mimo to grzybnia nie budzi się do życia; trudno oprzeć się komicznemu przecież wrażeniu, że po prostu zaspała do pracy. Aż ma się ochotę przykucnąć, trzasnąć pięścią w ziemię, i powiedzieć: Wstawaj, pora owocować!Spacer Wśród Muchomorów (2)W ciągu ostatniego tygodnia września byłem na grzybach trzykrotnie. Wypad do lasu okazał się zupełnie bezowocny, ale przeszukując zagajniki natrafiłem na kilka maślaków które, choć robaczywe, świadczą o tym, że coś się jednak rusza. Na szczęście spacer umiliły mi swoim milczącym towarzystwem jakże urodziwe muchomory czerwone, które wyległy na ziemię jak piękne dziewczyny na casting do Top Model – a każdy jeden piękniejszy od drugiego.

Korzystając z niezłej pogody (tydzień zapowiada się raczej deszczowo, a przeziębienia unikam jak ognia) wybrałem się na rekonesans zagajników. Wziąłem ze sobą wiaderko i nożyk, ale również aparat – po moich ostatnich grzybobraniach nie spodziewałem się znaleźć niczego do jedzenia, ale byłem pewien, że pocykam trochę fotek muchomorom. W myślach nawet nie nazywałem tego wypadu grzybobraniem, a właśnie spacerem wśród muchomorów.Spacer Wśród Muchomorów (3)Tym razem czekało mnie miłe zaskoczenie. Już na samym początku wędrówki natrafiłem na dużego i zdrowego koźlarza czerwonego – dużego na tyle, bym mógł zrobić sobie z niego niezłą porcję smakowitej duszonki (co prawda nie najem się do syta, ale trochę zaspokoję apetyt). Potem trafiłem kilka maślaków – w większości zaczerwionych, ale dwa okazały się zdrowe. Dalsze pół godziny spaceru nie przyniosło żadnych jadalnych znalezisk, ale spędziłem je bardzo miło, bawiąc się w fotografa.

Moje grzybowe plany na ten tydzień? Cóż, odczekam dwa dni, i przejadę się do lasu; ostatnim razem znalazłem siedzunia sosnowego, ale ponieważ to jedyny okaz, który napotkałem w życiu, zrobię mu sesję zdjęciową i pozwolę rosnąć dalej. Poszwendam się trochę po swoich ulubionych miejscach, i kto wie, może upoluję jakiegoś podgrzybka albo borowika? Obawiam się, że jest już za późno na obfity pojaw tych grzybów w mojej okolicy, ale gorąco (choć w cichości serca) liczę na opieńki.