LI

Śledzę bacznie sprawę zaginięcia Krzysztofa Dymińskiego – 16-letniego chłopca, który nad ranem 27 maja poprzedniego roku wymknął się z domu i udał na Most Gdański w Warszawie (zarejestrowały go umieszczone tam kamery), skąd zamieścił na profilu społecznościowym wiadomość ”Dziękuję, żegnajcie”, i… Od tego czasu i miejsca wszelki słuch o nim zaginął. Popełnił samobójstwo? Uciekł? – nie wiadomo. Dzięki nagłośnieniu sprawy w mainstreamowych mediach w rozwiązanie zagadki zniknięcia zaangażowała się cała masa ludzi. Niestety, póki co wszystkie ich wysiłki pozostały bezowocne. 

Rodzice zaginionego chłopca twierdzą, że nie zauważyli w jego zachowaniu żadnych oznak wskazujących na to, że zmaga się z przerastającym go problemem i że mógł zwrócić się do nich w każdej sprawie, o czym zresztą doskonale wiedział. Jedynym powodem tego, co zrobił, może być ich zdaniem fakt, że zakochał się bez wzajemności w swojej przyjaciółce. Wychodząc z domu, poza telefonem, legitymacją, portfelem i słuchawkami zabrał ze sobą tylko otrzymaną od niej sztuczną różę. Uważam, że to możliwy powód tego, co zrobił – osoby przeżywające blaski i cienie pierwszej miłości nie mają doświadczeń, z którymi mogliby je porównać, przez co są wobec nich właściwie bezbronne. 

Nie jestem nawet w stanie wyobrazić sobie, co muszą czuć ci, których bliscy zaginęli. Mieszanka strachu o ich zdrowie i życie oraz nadzieja na to, że odnajdą się cali i zdrowi, życie w nieustannym napięciu i oczekiwaniu dobrych lub złych wieści – wszystko to z pewnością zatruwa sobą całą rzeczywistość, w jakiej żyją, każdą ich myśl, każde ich uczucie i każdy czyn. 

Tylko ok. 20-30 procent osób odbierających sobie życie pozostawia list pożegnalny, wyjaśniający (choćby pobieżnie) motywy zamachu albo dający tym, którzy pozostają, wskazówki dotyczące załatwienia za samobójcę różnych spraw, itd. Powodów, dla których popełnia samobójstwo cała reszta, można się tylko domyślać. Niektórzy ludzie noszą w głowie piekło (może wybuchać nagle albo wzmagać się latami), do którego z jakichś powodów nie chcą wpuszczać nikogo, nawet najbliższych ludzi. Z doświadczenia wiem, że robią tak, ponieważ uważają je za coś zbyt intymnego, wstydzą się swojej słabości i nie wierzą w to, że podzielenie się swym bólem z kimkolwiek zmniejszy ich poczucie krańcowego osamotnienia. Depresja prowadzi do zawężenia perspektywy – człowiek zaczyna dostrzegać tylko negatywy, a wszystkie drogi prowadzą w kierunku jednego wyjścia – śmierci. 

Wychodząc z domu Krzysztof pozostawił zegarek, który ojciec podarował mu 3 lata wcześniej, a który to zegarek nosił cały czas przy sobie. Wymowa tego gestu jest dla mnie następująca: ‘’Proszę, mi nie będzie już potrzebny. Mój czas się skończył’’. Wciąż mam jednak nadzieję na pozytywne zakończenie tej historii – czego bardzo życzę bliskim chłopca.

Ostatnimi czasy furorę w Internecie robi tzw. slapfighting – dyscyplina ”sportowa”, w której dwóch siedzących naprzeciwko siebie zawodników uderza się po twarzy otwartą dłonią. Walki takie można obejrzeć na gali PunchDown. 

Spędziłem ostatnio nieco czasu oglądając tego rodzaju potyczki w Internecie (na kanale YouTube federacji PunchDown). Doszedłem do wniosku, że przyjemność towarzysząca tego rodzaju seansom bierze się przede wszystkim ze złośliwej satysfakcji odczuwanej podczas patrzenia, jak dwie osoby robią coś bardzo, bardzo głupiego, czego samemu, z uwagi na tak zwany zdrowy rozsądek, nie zrobiłoby się na pewno. Czy jest to bowiem jeszcze sport, czy też już jego parodia? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba najpierw rozwikłać, co decyduje o sukcesie uczestników. Jest tym siła, celność i technika uderzenia oraz odporność na przyjęcie ciosu. Żeby przywalić przeciwnikowi z prawdziwym impetem, trzeba zbudować muskulaturę (przede wszystkim mięśnie ręki). Fighterzy rzeczywiście mogą pochwalić się dłońmi jak bochny chleba i umięśnioną sylwetką, stanowiącą efekt żmudnego treningu na siłowni – wielu z nich ma zresztą za sobą pewne osiągnięcia w kulturystyce (potencjalny widz z o wiele większą ciekawością obejrzy zresztą potyczkę dwóch 130-kilowych, pocących się testosteronem ”schabów” niż chudzielców przewracających się pod wpływem silniejszego wiatru). Co do techniki, jest niezmiernie uboga w porównaniu z tą, której wymaga jakakolwiek inna dyscyplina walki, jako że wyprowadza się tylko jednego rodzaju cios, a o unikach nie ma mowy. Co do przyjęcia uderzenia… Napięcie mięśni twarzy, na przykład podczas uśmiechu, w przeciwieństwie do napięcia mięśni brzucha, nie jest w stanie złagodzić wymierzonego w nią ciosu. Jest to jakiegoś rodzaju próba sił między dwojgiem ludzi, walka… ale skrajnie strywializowana. O wiele wyżej plasują się nawet walki freakfightowe – choć biorą w nich udział ludzie nie związani zawodowo ze sportem (a czasami nawet prowadzący zupełnie niesportowy tryb życia…), są jednak konkurencją wymagającą pewnych umiejętności (wyprowadzania różnych ciosów, uników, blokowania), a nie tylko masy i muskulatury (choć tą ostatnią oczywiście zdobywa się w pocie czoła). 

W 2021 roku podczas zawodów gali PunchDown5 doszło do tragedii: 46-letni Artur Walczak znokautowany ”liściem” przez Dawida Zalewskiego doznał wylewu krwi do mózgu. Zmarł miesiąc po wykonanej tego samego dnia operacji usunięcia krwiaka. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to kompletnie bezsensowna śmierć, nie do porównania z tą, której doświadczyć może zawodowy fighter podczas wyrafinowanej walki. Ciężko powiedzieć o kimś takim, że poległ na placu boju. 

Co będzie dalej? Mam kilka pomysłów. Zawodnicy mogliby pluć sobie w twarz (przegrywa ten, kto porzyga się albo podda), gwałcić się oralnie (kolejki trwałyby minutę – kto dojdzie pierwszy, doprowadzi przeciwnika do zwymiotowania lub kapitulacji, wygrywa), kopać się po jądrach, uderzać się młotkiem po pasywnych dłoniach, itd… Oczywiście żartuję – ale kto wie, czy następne lata lub dekady nie przyniosą podobnych rewelacji. 

Acha – widziałem zawody, na których piękne panie wymierzały sobie nawzajem klapsy w pośladki. Takie widowisko obejrzałbym z wielką przyjemnością – traktując je jednak jako zabawę, a nie sport.

Przeczytałem książkę Bryana Walsha pt. Koniec świata. Krótki przewodnik po tym, co nas czeka, w której autor przedstawił największe zagrożenia dla ludzkości w wymiarze globalnym. Znalazły się wśród nich zarówno kataklizmy natury przyrodniczej (uderzenie komety, wybuch superwulkanu, epidemia śmiertelnej choroby, cywilizacja pozaziemska), jak i powodowane przez człowieka (globalne ocieplenie, broń jądrowa, biotechnologia, oraz, oczywiście, sztuczna inteligencja). 

Czytam niemal same świetne książki, ale niniejsza wciągnęła mnie tak bardzo, że przeczytałem ją w ciągu zaledwie dwóch podejść (pierwsza lektura trwała 6 godzin). Autor wykonał swoją pracę niezwykle skrupulatnie – każda z możliwości zagłady została drobiazgowo przeanalizowana i okraszona masą ciekawostek. 

Nad światem wisi nie jeden, ale kilka mieczy Damoklesa, wprawianych w ruch wiatrem dziejów, przy czym niemal każdy z nich buja się na naprawdę cienkim, sparciałym sznurku. Przychylam się do stanowiska Walsha, który za największe zagrożenie postrzega biotechnologię, umożliwiającą wyprodukowanie syntetycznego śmiercionośnego wirusa. Na świecie wzrasta ilość ludzi, w których możliwościach intelektualnych byłoby dokonanie tego rodzaju zbrodni, a sama technologia tanieje. To, że żadne z ugrupowań terrorystycznych nie posłużyło się dotychczas tego rodzaju bronią do przeprowadzenia zamachu, można wyjaśnić chyba tylko jej obosiecznością i destruktywnością – raz wypuszczona zaraza zabijałaby wszystkich bez wyjątku i nie pozwoliłaby się w żaden sposób kontrolować. 

W geologicznej skali czasu, nie wspominając nawet o astronomicznej, z pewnością dojdzie do gigantycznych kataklizmów naturalnych, które doprowadzą do śmierci milionów ludzi, a może nawet do resetu cywilizacyjnego – o ile oczywiście wcześniej sami nie doprowadzimy się do zagłady, co wydaje się bardzo prawdopodobne. Cywilizacja, którą wznieśliśmy dla ochrony przed potężnymi siłami natury, generuje wewnątrz siebie moce niszczycielskie i trudne do opanowania. Technologia rozszczepienia atomu może doprowadzić do gwałtownej zagłady w ogniu wojny nuklearnej, a Sztuczna Inteligencja uczynić siłę roboczą potężnych mas ludzkich zbędną, sprowadzając je do roli balastu obciążającego część społeczeństwa, której pracy komputer zastąpić nie może. Nadużywając zasobów Ziemi żyliśmy na kredyt, który spłacać będą kolejne pokolenia. Prawdopodobnie nie będą robiły tego z potrzeby serca, a tylko dlatego, że nie będą miały innego wyjścia. Życie nigdy nie było proste, ale obraz przyszłości, który maluje się przed ludzkością po uwzględnieniu opisanych w książce zagrożeń, sprawia, że naprawdę trudno im zazdrościć.

2 komentarze do “LI

Dodaj komentarz