XIX

Po moim powrocie z Wrocławia do miejsca, gdzie mieszkam (miejscowość mająca ok. 500 mieszkańców), matka opowiedziała mi o pewnym incydencie. Miał on miejsce w jednym z tutejszych sklepów. Otóż, jakiś obcy facet wszedł do środka i, nie szczędząc przekleństw, zaczął wyrzucać sklepowej, że zbyt wolno obsługuje klientkę, przez co on musi czekać. Mówił, że co to, kurwa, ma być, że on jest z miasta, z Warszawy, a ona skąd? Z tego zadupia?, itd. Z toku jego furiackiego, bełkotliwego wywodu można było wywnioskować, że ponieważ ekspedientka pochodzi ze wsi, jest ociężała umysłowo, a on, wielki warszawiak, to potęga intelektu, alfa i omega, i w ogóle żywe, chodzące, ręcznie malowane opus magnum samego Boga Ojca.

Oczywiście, facet był zwykłym chamem, a nie typowym przedstawicielem miastowych (tak przynajmniej wynika z moich doświadczeń), i piszę o nim tylko po to, żeby to podkreślić. Podczas swoich licznych wizyt w miastach (mniejszych i większych) nigdy nie spotkałem się z jakimkolwiek przejawem podobnego zachowania. Ciekawe, co powiedziałby mi, gdybym mu to oznajmił. Pewnie, że jestem wsiokiem, mam gnój w oczach i siano w uszach – i to dlatego nic nie widzę i nie słyszę. Oczami wyobraźni widzę, jak wyciągam sobie słomkę słomy z butów, wsadzam ją do ust, i spokojnie żuję, kiwając z uśmiechem głową.

To zabawne, ale ludzie ze wsi – przede wszystkim młodzież – często proszą się między sobą o to, żeby nie robili wsi. ”Skarpetki do klapek? Nie rób wiochy!”, ”Obrażasz się o takie coś? Nie zachowuj się jak wieśniak!”, itd. Z roku na rok procent wsi we wsi – przynajmniej w mojej miejscowości – spada na łeb, na szyję. Łeb w łeb z mentalnością mieszkańców zmienia się też samo otoczenie. Stare, chylące się ku upadkowi, drewniane płoty znikają i zostają zastąpione ogrodzeniami z siatki, działki poddawane są odrolnieniu i sprzedawane pod zabudowę, pola są obrabiane nie przez masę rolników, jak niegdyś, ale przez zaledwie kilku obrotnych farmerów, którzy potrafią do maksimum wykorzystać dotacje unijne.

Z drugiej strony mamy – lansowany w TV i muzyce, tak chętnie podchwytywany przez młodzież zarówno na wsiach, jak i w miastach – miejski slang, który wzbudza we mnie smutny uśmiech politowania. Deformuje nasz piękny rodzimy język tak bardzo, że nie ma żadnej estetycznej różnicy pomiędzy nim a przeciętną gwarą, którą posługują się ludzie w – potocznie tak zwanych – zapadłych, zabitych dechami dziurach. Mimo wszystko, pewne naleciałości skaziły również mój język (przede wszystkim ten, którym posługuję się w mowie). Oczywiście, większość młodych ludzi z czasem porzuca slangowe zrakowaciałe dziwolągi i mówienie po polskiemu na rzecz mówienia po polsku.

Czasami, kiedy podwórko tonie w śniegu, błocie i wodzie, bez cienia żenady zakładam stare dziadkowe gumiaki – buciory, w których spacerując po gospodarstwie zrobił zapewne tyle kilometrów, że okrążyłby świat ze dwa razy. Bo jestem na wsi, bo jestem ze wsi, bo moi przodkowie byli ludźmi ciężkiej, uczciwej pracy, i nie mam się czego wstydzić.XIX (1)Dziadkowe gumiaki zakładam też na przykład wtedy, kiedy – tak jak dzisiaj – idę na grzyby do przemoczonego deszczem lasu. W okolicznych brzozowych zagajnikach pojawiła się moc jadalnych muchomorów czerwieniejących. Okazy liczyć można w setkach, z tym, że – jak to zwykle bywa – zdecydowana większość z nich jest tak zaczerwiona, że nadaje się tylko do wyrzucenia. Na szczęście udało mi się zebrać całkiem sporo jadalnych okazów. Moja radość jest tym większa, że znaczną część z nich stanowią muchomorkowe kurdupelki, których kapelusze (a właściwie dzwonki) są szczególnie smakowite.

Poza muchomorami czerwieniejącymi znalazłem również kilka prawdziwków (wszystkie z wyjątkiem jednego w stanie daleko posuniętego rozkładu) oraz ”skapciałego” koźlarza, którego oczywiście sobie darowałem. Akurat gdy wracałem do domu, zadzwonił do mnie kolega pytając, czy nie przygarnąłbym od niego kilku koźlarzy pomarańczowożółtych, których – z uwagi na skromną ilość – nie chce mu się nawet obrabiać. Oczywiście, przystałem na tę propozycję z przyjemnością.

Co poza tym ciekawego w lesie?… Jak co roku – zwiększyła się ilość śmieci. Doprawdy, brak mi słów na chamstwo i debilizm brudasów, którzy zamiast segregować i oddawać śmieci podjeżdżającym co miesiąc pod ich dom śmieciarzom (za co i tak obowiązkowo płacą dość ciężkie pieniądze), wolą wrzucić je na przyczepkę i wyrzucić. Jagód, choć przez las przetoczyła się fala zarobkowych ich zbieraczy, wciąż jest całkiem sporo, choć w wielu miejscach są bardzo drobne (czyżby Jagodzina owocowała po raz kolejny?). Było to moje pierwsze grzybobranie w tym roku, który, nawiasem mówiąc, pod kątem obfitości grzybów zapowiada się o wiele lepiej niż feralny rok 2019.

Jakiś czas temu odwiedził nas kuzyn z żoną i dwójką dzieci (córeczka lat 3, synek 6 miesięcy). Kuzyn (lat 36) swego czasu grał na basie w pewnym undergroundowym zespole. Gdy brat zapytał go, czy jeszcze brzdąka, odparł, że nie – dwa lata temu sprzedał cały sprzęt: gitarę, wzmacniacz, itd. Bardzo mnie to zaskoczyło. Ba – wręcz zabolało. Poczułem żal – żal, że ludzie z czasem porzucają swoje pasje, że wyrastają z nich.

Kuzyn mógł oczywiście pozostawić sobie gitarę, żeby pobrzdąkać na niej choćby godzinę tygodniowo. Ot, z miłości do muzyki. Może stwierdził jednak, że skoro porzucił plany rozwijania swojej gry – nie ma ona sensu. Nie znam go na tyle, ale wiem, że są ludzie, dla których wykonywanie danej czynności ma sens tylko wówczas, gdy daje im szanse ciągłego rozwoju. Możliwe też, że stojąca bezwładnie gitara przypominała mu o porzuconych marzeniach, że narzucała mu się zbytnio ze swoją ciszą. Że gdy jego wzrok padł na nią, niemal słyszał: No weź, zagraj na mnie. ”Dawaj, jak za dawnych czasów. Tylko ty i ja”. Możliwe też, że bez krztyny nostalgii uznał ją za zabawkę, z której wyrósł, i którą powinien pobawić się teraz ktoś inny. A może ponosi mnie wyobraźnia, i kuzyn nigdy, przenigdy nie marzył o wielkiej karierze w zespole muzycznym.

Brat, odkąd ma dziewczynę, również gra na gitarze znacznie mniej niż kiedyś. Wielka szkoda, bo uważam, że posiada talent muzyczny i mógłby wzbogacić świat tym, co gra mu w duszy. Swego czasu grał w podziemnym zespole (wiele ich powstaje i rozpada się), ale rozpadł się z uwagi na to, że członkowie mieli inne zdania dotyczące tego, jak powinna wyglądać ścieżka rozwoju ich kariery. Teraz, gdy ktoś zapyta go o grę na gitarze, mówi, że ma inne priorytety – i to zamyka temat.

Myślę, że dość wielu ludzi ma talent – ową iskrę – ale niewielu poświęca życie rozwijaniu go. Podejrzewam, że to nie tylko kwestia samozaparcia i odwagi – że ludzie ci byliby po prostu szczęśliwsi jako, na przykład, rodzice na pełen etat niż muzycy czy pisarze, że taka jest po prostu ich konstytucja psychiczna.

Wypada więc stwierdzić, że skoro pasja nie przetrwała starcia z rzeczywistością, z realiami tak zwanego dorosłego życia – obowiązkami pracy, utrzymywania rodziny, wychowywania dzieci – była pasją tylko chwilową, swego rodzaju młodzieńczą miłością. Mimo wszystko – jakoś szkoda mi wszystkich tych niespełnionych młodzieńczych marzeń, które mogłyby (choćby w jakimś stopniu) ziścić się, gdyby żywiący je ludzie okazali trochę więcej wiary i samozaparcia. Może to niedojrzały żal – z pewnością, bo sprzeczny jest z tym, co rozumiem – ale prawdziwy.

1 komentarz do “XIX

Dodaj komentarz